Opowieść reinkarnacyjna

Mary Sutton „W dzieciństwie moje sny były pełne wspomnień o śmierci Mary. Jako Mary, byłam w dużym pokoju z białymi ścianami; wysokie wielopanelowe okno, niemal naprzeciw mnie, wpuszczało sporo światła. Wiedziałam, że byłam chora od pewnego czasu, być może od tygodni, lecz fizyczny ból stał się odległy. Oddychałam jednak z trudem i musiałam zdobywać się na wysiłek, by zaczerpnąć powietrza, co samo w sobie powodowało panikę. Towarzyszyła temu gorączka powodująca zniekształcenie myśli i utratę poczucia czasu. Jedyną pewną rzeczą było, że byłam sama i bliska śmierci w miejscu, które nie było domem”. (ilustracja „Mary Sutton”)

Tymi słowami rozpoczyna się książka Jenny Cockell „Across Time and Death. A mother’s search for her past life children” wydana w roku 1994. Autorka dodaje:
„Wszystko to jednak zdawało się mieć małe znaczenie wobec mej obawy o dzieci, które zostawiałam (…) To nie śmierć sama w sobie wzbudzała strach, gdyż poprzez sny zrozumiałam śmierć jako normalny, naturalny proces. Był to żal oraz strata poprzez śmierć (…) Było zbyt wcześnie, by odejść; zbyt wcześnie, by opuścić dzieci.”Jenny Cockell pamiętała już od dzieciństwa, że że miała kiedyś na imię „Mary” i że była matką kilkorga dzieci.  Pierwszy raz wspomniała o nich swej matce zanim jeszcze ukończyła czwarty rok życia. Było to w dniu, w którym po raz pierwszy udała się do kościelnej szkoły niedzielnej w swym rodzinnym mieście w Northamptonshire w Anglii. Zapytana czy podobało jej się tam, odpowiedziała, że tak.
„Ale powiedziałam, że nie mogę zrozumieć dlaczego, jeśli chcą tam mówić o życiu i śmierci, nie wspominają naszych innych żywotów.”

„Tego dnia odkryłam, że reinkarnacja – nazwa tego, czego doświadczałam – uważana była za wierzenie, nie za fakt. W dodatku było to wierzenie, które nie było generalnie akceptowane w Brytanii. To odkrycie – że moja prawda nie była prawdą w oczach wszystkich i że ja byłam pod tym względem inna – stanowił dla mnie wielki szok i spowodował mój niepokój i stałe kwestionowanie samej siebie. Byłam świadoma, że dorośli na ogół wiedzą więcej niż dzieci i nie chciałam być w błędzie.”Całą sprawę komplikowała jeszcze nienajlepsza sytuacja w rodzinie „i istniało nieznośne napięcie między moimi rodzicami. Wszyscy baliśmy się ojca, który dla różnych powodów usiłował żyć życiem, do którego nie pasował. Nie był też szczęśliwy w małżeństwie.”

Ta sytuacja rodzinna, o której autorka pisze otwarcie, posłużyć miała później jako jedna z podstaw kwestionowania sensu całej przedstawianej tu historii. O tej krytyce wspomnimy w dalszej części artykułu w przypisie 2.

Mary and Jenny
Jenny Cockell jest chyba jedną z bardzo niewielu osób w Europie, które zdają się pamiętać naprawdę bardzo dużo z tego, co nazywają swoim poprzednim życiem (1). Dużo – to oczywiście nie znaczy, że wszystko. Przyjrzyjmy się zatem najważniejszym szczegółom, które Jenny pamiętała ze swego poprzedniego życia oraz temu, czego nie wiedziała.

Dublin Street MalahideWiedziała ona zatem, że jako Mary żyła gdzieś pomiędzy latami 1898 a wczesnymi latami 1930-tymi. Wiedziała, że żyła wtedy w Irlandii – jeszcze jako dziecko zaczęła rysować mapki ze znanymi sobie ulicami miejscowości, w której miała mieszkać, zaznaczając na nich miejsce, gdzie stał domek, w którym żyła wraz z rodziną oraz inne obiekty. Potem zaczęła przeglądać mapy Irlandii z nadzieją, że odnajdzie to właściwe miejsce. Jej uwaga nieodmiennie kierowała się ku miejscowości Malahide (Mullach Ide) tuż na północ od Dublina. Mapki, które rysowała wcześniej okazały się pasować do rozplanowania paru ulic w Malahide. Pamiętała ulicę, przy której miała mieszkać oraz domek na samym jej początku. Nawet przypomniała sobie, że nazwa ulicy zaczynała się na literę „S”, coś jak „Salmons Road” – w rzeczywistości okazała się to być „Swords Road”. Z samej miejscowości pamiętała poza tym główną ulicę, sklep rzeźniczy przy Church Street (o cenach zbyt wysokich, by tam kupować), który to sklep istnieje nadal; swój domek oczywiście, jako mały cottage z ciemną kuchnią  i o dwuspadowym dachu nieco zapadłym z jednej strony; niewysoki płot kamienny przy tym domu wraz z furtką w nim; grupę ok 12 innych domków, tworzących rodzaj malutkiej „osady”  (znanej jako Gaybrook); stragany w głównej części miasteczka; stację kolejową itd. Pamiętała też – i ten motyw wracał często w jej wspomnieniach –  że nieraz wystawała w chłodne wieczory na molo, owinięta czarnym szalem lub chustą, czekając na przybycie łodzi – nie wiedziała jednak, na kogo tak czekała.
Nie pamiętała natomiast – a w każdym razie nie wspomina tego w swej książce – stojącego w Malahide małego zamku.

252582148_b3c52841a2Zawsze miała wrażenie, że jako Mary była katoliczką. Jednak nie potrafiła przypomnieć sobie wyglądu stojącego w miejscowości katolickiego kościoła św. Sylwestra, chociaż jej dzieci były tam ochrzczone. Pamiętała jednak – w pewnym ogólnym zarysie – elewację innego kościoła, kościoła św. Andrzeja, należącego do protestanckiego Kościoła Irlandii. Ale pamiętała go tak, jak się pamięta budynek, którego nie zna się w środku, lecz jedynie z częstego przechodzenia obok niego. Po jednej z sesji hipnozy regresywnej naszkicowała istotny, widoczny z ulicy, fragment Kościół św Andrzejaelewacji (a mianowicie jedną ścianę ze szczytem. Przy czym ten jej linearny szkic pokazywał jedynie zarys tej ściany, widocznej na pierwszym planie na zdjęciu obok, bez okna jednak, ale za to z tablicą ogłoszeń kościelnych).  (2) O ile nie potrafiła sobie przypomnieć wyglądu kościoła katolickiego, o tyle  z drugiej strony pamiętała, że chodziła do kościoła wraz z dziećmi oraz że chodziło tam dużo ludzi – miała bowiem w pamięci tłum ludzi stojących przed kościołem. Tłum, który przed kościołem św. Andrzeja nawet by się nie zmieścił.

Stosunkowo najlepiej pamiętała „swe” dzieci: starszego syna, około 13 lat (Sonny), dość pewnego siebie, „małego żołnierza”, jak go określiła; najstarszą córkę (miała na imię Mary, po matce) z długimi włosami i gęstą grzywką; dalej dwóch innych synów (jeden z nich o imieniu Christopher, imię innego podano w książce jako „Jeffrey”); młodszą córkę z niebieskimi oczami i blond włosami (Bridget); małego chłopaka, roztargnionego, z ręką stale przesuwającą się wzdłuż obszycia kurtki i z palcami bez przerwy bawiącymi się nią (Francis). W ten sposób pamiętała sześcioro dzieci. Odnosiła jednak wrażenie, że gdy umierała, miała jeszcze jedno małe dziecko (najmłodszą córka, Elizabeth) oraz, że w sumie miała ich siedmioro lub ośmioro (była jeszcze córka Philomena zwana „Phyllis”) . Pamiętała – lub z czasem sobie przypominała – więcej szczegółów związanych z dziećmi, na przykład to, że dzieci miały małego czarnego psa. Utkwił jej w pamięci także pewien incydent, mianowicie, że jej dzieci złapały kiedyś królika na wnyk i zawołały ją, by go jej pokazać. „On jeszcze żyje” – miała im wtedy powiedzieć (co przypomniała sobie w hipnozie). I ten szczegół został potem również potwierdzony lata później, gdy spotkała już kilkoro spośród tej ósemki. Był on całkowitym zaskoczeniem dla nich, bo uważali go oni za rzecz tak prywatną, że nikt nie mógłby się o nim dowiedzieć z innego źródła. Nie pamiętała imion tych dzieci, zaczęły one pojawiać się później, częściowo podczas hipnozy, częściowo potem z korespondencji i rozmów telefonicznych, gdy już kontakt został z nimi nawiązany.

Męża pamiętała tylko niczym przez mgłę. Ten „przystojny, robiący wrażenie mężczyzna” był raczej małomówny. Była pewna, że walczył on w I Wojnie Światowej, że zapewne wyszła za niego około tego okresu, a zawodowo wykonywał pracę mającą coś wspólnego „z dużymi belkami i robotami dachowymi” (dopiero później miała się już dowiedzieć, że istotnie był on cieślą budowlanym).
Nie pamiętała natomiast jego (a zatem i swego) nazwiska ani też swego nazwiska panieńskiego (pamiętała natomiast rodziców oraz dwóch starszych braci – Michaela i Christophera). Co do imienia męża, to podczas hipnozy stwierdziła niepewnie, że zapewne „Bryan” (okazało się później, że „John”…). Nazwisko wymieniła „O’Neil”, lecz okazało się ono później nazwiskiem rodziny mieszkającej w pobliżu w Malahide. Jak potem oceniła, nazwiska „Bryan O’Neil” nie była pewna i nawet wydawało się jej, że może ono być przekręconą wersją nazwiska aktora Ryana O’Neila.

Ciekawym elementem wspomnień Jenny Cockell są jej uwagi innego jeszcze rodzaju. Odczuwała ona podobnie szereg rzeczy jak Mary. Na przykład, jak pisze – „czuję głównie jej osobowość i pamiętam jej ubrania.” Było wówczas w modzie noszenie bluzek z niezbyt długimi rękawami, kończącymi się tuż pod łokciami, a nawet pod nimi zwijanymi. „Jeszcze dziś, jako osoba dorosła, podwijam rękawy lub wręcz spinam albo zszywam mankiety rękawów”. Pisze ona też, że już jako dziecko czuła się dziwnie w spódniczkach, które uważała za zbyt krótkie dla siebie i zbyt lekkie (niegdyś noszono dłuższe i cięższe) – „Wyobrażałam sobie, że powinny sięgać do połowy łydki, gdy tymczasem spódniczki dziecięce z lat 1950-tych sięgały do kolan”. (177.9 cm – przyp. MM). Nie pamiętała natomiast twarzy Mary.

„Włosy Mary były długie i zdawały się być nieco falujące (…) Gdy mi przybywało lat, zdałam sobie sprawę, że Mary musiała być średniego lub nieco poniżej średniego wzrostu. Zaczęłam czuć się zdecydowanie zbyt wysoką, gdyż osiągnąwszy trzynaście lat, miałam pięć stóp i dziesięć cali wzrostu”

W dzieciństwie Jenny czuła się dość dziwnie będąc zarówno sama dzieckiem jak i matką zatroskaną o los swoich innych dzieci:

„lecz było mi trudno być dzieckiem.  Nie mogłam zrozumieć tych nieuzasadnionych rzeczy, które inne dzieci uważały za ważne. Przyjmowałam rzeczy wprost i nie ceniłam poczucia humoru innych, za to  sama śmiałam się z czegoś zupełnie innego.
Szukając dowodów
W międzyczasie sama – to jest w obecnym życiu – urodziła dwójkę dzieci i pracowała jako podiatra. Gdy dzieci podrosły, znów zaczęła, ze zwiększoną mocą, interesować się rodziną pamiętaną przez te wszystkie lata. W latach 1980-tych zakupiła dokładniejszą mapę rejonu Malahide i porównała ją ze swoim szkicem sprzed wielu lat. Obie mapki były do siebie podobne.

Poszukiwanie rozpoczęła od gromadzenia bliższych informacji o samej miejscowości oraz zapamiętanych z niej szczegółach i mieszkających tam w przeszłości ludziach. Możemy sobie wyobrazić, że reakcje osób zapytywanych przez autorkę były zróżnicpwane. Pewna dziennikarka zamieszkała w pobliżu Malahide, która początkowo zaoferowała swą pomoc, natychmiast zerwała kontakt, gdy dowiedziała się, że chodzi o „badanie pamięci z poprzedniego życia”. Pomocny okazał się natomiast lokalny nauczyciel historii z Dublina, będący równocześnie studentem teologii. Zamierzał on  bowiem wykorzystać wspomnienia autorki dla celów swej pracy dyplomowej, gdyż „poruszały one szeregi kwestii interesujących dla teologii”.

W czerwcu 1989 roku wybrała się wreszcie do Malahide na weekend. Stwierdziła tam, że naszkicowany przez nią wcześniej kościół istotnie się tam znajdował i rzeczywiście miał elewację bardzo podobną do tej naszkicowanej lata wcześniej. Nie potrafiła odnaleźć swego niegdysiejszego domu, który już nie istniał (został zburzony w 1959 roku). Natomiast kamienny mur, strumień oraz bagno były dokładnie w tych miejscach, które pamiętała. Znalazła swoje stare molo, które pojawiało się w jej pamięci tak często – tyle tylko, że niegdysiejsze drewniane zastąpiono w międzyczasie betonowym.

Krótko potem napisała list do właściciela starego domu przy Swords Road, czyli przy tej samej ulicy, przy której miała sama kiedyś mieszkać. Mr Mahon odpisał, informując między innymi:

„Co się tyczy matki zmarłej w latach 1930-tych – była nią Mrs SUTTON. Wydaje mi się, że jej mąż był żołnierzem brytyjskim w wojnie lat 1914-18. Po jej śmierci dzieci zostały zabrane do sierocińców – później ich najstarsza córka MARY wróciła do domu. Sądzę, że mąż wrócił do UK, by szkolić żołnierzy w latach 1939-45. Ich dzieci chodziły do szkół rzymskokatolickich, ale możliwe jest, że ich ojciec należał do Kościoła Irlandii.”Zdziwiło ją dlaczego ojciec nie utrzymał rodziny. Rozpoczęła poszukiwanie owych dzieci oraz dalszych informacji o ich losach. Odnalazła świadectwo ślubu Mary Sutton oraz jej świadectwo zgonu. Udało jej się uzyskać imiona sześciorga z ośmiorga dzieci dzięki pomocy księdza z sierocińca koło Dublina (ksiądz ten poczynił własne poszukiwania w Departamencie Edukacji), a następnie, po ustaleniu ich aktualnych adresów, zaczęła do nich pisać.  W końcu spotkała się z jednym z nich – z tym najstarszym, imieniem Sonny. Potwierdził on, że ich mały dom (cottage) stał rzeczywiście w ustalonym przez nią miejscu.

Sonny dopomógł Jenny w spotkaniu z rodziną. Trójka z ósemki dzieci już nie żyła. Pozostała piątka natomiast spotkała się z Jenny w kwietniu 1993 roku w Irlandii. Jenny filmowała to spotkanie. Napisała: „było to pierwsze spotkanie rodziny od 1932 roku”.Jenny Cockell była w sumie kilkakrotnie w Malahide i okolicach (do czasu napisania książki). Christopher, który nie był tam od czasów dzieciństwa, stojąc w obrębie pozostałości niegdysiejszego domu rodzinnego, potrafił odnaleźć to miejsce, w którym stał, gdy jego matka była zabierana do szpitala, skąd już nie wróciła.

Sama Jenny była zadowolona, że zainteresowała się swymi wspomnieniami i podjęła działanie opisane powyżej. „Poczucie odpowiedzialności i winy opadło i odczuwam spokój, którego tak naprawdę nigdy przedtem nie zaznałam” – napisała w zakończeniu swej książki, która doczekała się ekranizacji (co prawda ze scenariuszem odbiegającym nieco  od faktów).

Epilog

John Sutton (ojciec) – Powodem, dla którego ojciec, John Sutton, z zawodu cieśla budowlany, nie utrzymał rodziny po śmierci żony, było to, że dużo pił („a drunkard”) i często zachowywał się brutalnie. Jeszcze za życia Mary bił ją i dzieci „grubym pasem z mosiężną klamrą”. Po jej śmierci stał się jeszcze gorszy, co spowodowało odebranie mu przez władze prawa do opieki nad siedmiorgiem z ośmiorga dzieci, pozostawiając mu jedynie syna Sonny’ego. Jego też bił aż do momentu, gdy ten w wieku 17 lat uciekł z domu i zaciągnął się do armii. Najstarsza córka (również Mary) wróciła z sierocińca do domu i przez pewien czas mieszkała tam z ojcem. Ją jednak też bił, aż w końcu i ona uciekła. Około roku 1939 lub 1940 ożenił się ponownie i przeniósł do Szkocji. Ani jego dzieci go nie poszukiwały ani Jenny Cockell.

Rotunda HospitalMary Sutton, z d. Hand – była istotnie średniego wzrostu jak opisała ją autorka, dość pogodną kobietą. Miała długie, ciemne włosy związane w kok. Nie nosiła biżuterii (poza obrączką ślubną). Ślub z Johnem Suttonem wzięła, wg zapisu,  22 lipca 1917 roku w Dublinie (ks. „R. Garrick P.P”). W roku 1932 zmarła w Rotunda Hospital w Dublinie (na zdjęciu) – szpitalu, który istotnie miał białe ściany i wysokie wielopanelowe okna.  Zmarła 24 października 1932 roku, przyczyny zgonu zostały wymienione w świadectwie jako „gas gangrene, septic pneumonia, toxaemia” – „zgorzel gazowa (czyli gangrena), septyczne zapalenie płuc, zatrucie krwi”. Zaledwie miesiąc wcześniej (25 września) urodziła swe ostatnie dziecko – córkę Elizabeth. W świadectwie zgonu napisano również, że miała ukończone 35 lat – co oznacza, że urodziła się w roku 1897, nie w 1898; choć wg innego jeszcze źródła miała się urodzić 1 grudnia 1895 (dokładna data urodzin nie jest jednak znana. Część dokumentacji i archiwaliów z tamtego rejonu spłonęła podczas irlandzkiej wojny domowej 1922-23).  Pochowana została na cmentarzu przy kościele katolickim w Kinsaley, między Dublinem a Malahide.

Mary, najstarsza córka – po ucieczce od ojca udało jej się znaleźć kochającego męża. Jednak zmarła krótko później podczas porodu w wieku zaledwie 24 lat.

„Jeffrey” – nie chciał, by podawać publicznie jego prawdziwe imię, stąd ten „pseudonim”. Był pierwszym z rodziny, z którym autorka była w stanie się skontaktować. Zmarł na wiosnę 1993 roku, krótko przed „spotkaniem rodzinnym” w Malahide.

Philomena (Phyllis), Bridget i Elizabeth – wszystkie wyszły za mąż; Phyllis urodziła ośmioro dzieci, Bridget czworo, Elizabeth sześcioro. Bridget zmarła w latach 1970-tych w Australii. Elizabeth dopiero w wieku ok. 17 lat dowiedziała się, że była dzieckiem adoptowanym i że miała rodzeństwo. Nie wiedziała gdzie żyją jej bracia i siostry. Dopiero ogłoszenie zamieszczone przez autorkę w dublińskiej „Evening Press” w paździeniku 1990 dopomogło jej w odnalezieniu krewnych.
Phyllis zaakceptowała inne niż autorka wyjaśnienie fenomenu opisanego w książce: „Ksiądz zasugerował jej, że reinkarnacja jest nie do utrzymania, był jednak w stanie przedstawić pogląd, który zdawał się być łatwiejszy do zaakceptowania przez nią. Według niego Mary przemawiała przeze mnie, by zjednoczyć rodzinę”. Taki pogląd przyjęła też Elizabeth. Phyllis jest tą córką, którą widać – w wieku 2 lat – na wykonanym w 1927 roku jej zdjęciu z matką, zaprezentowanym tu u samej góry.

Malahide jettySonny, najstarszy syn – pozostawiony ojcu jako jedyne dziecko do wychowania, uciekł od niego mając lat 17. Podając się za rok starszego, zaciągnął się do armii irlandzkiej (Free State Army). Nieco później się ożenił i wyjechał do Anglii, gdzie z kolei zaciągnął się do lotnictwa (RAF). Jego pierwsza żona wkrótce zmarła. Niedługo potem ożenił się ponownie. Spośród całego rodzeństwa on jeden w całości zaakceptował tezę o reinkarnacji swej matki (inni częściowo albo i nie) i to on okazał się najbardziej pomocny w zorganizowaniu spotkania rodzinnego w roku 1993. Tak jak i jego pozostałe rodzeństwo, utrzymywał dalej kontakt z autorką książki. Miał ośmioro dzieci. We wrześniu 1990 roku podczas pierwszego spotkania z Jenny Cockell był w stanie wyjaśnić jej zagadkę owego wystawania na molo o zmierzchu: „Powiem ci dlaczego pamiętasz to molo. Jako chłopak pracowałem na wyspie, usługując grającym tam w golfa, a o zmierzchu matka czekała na mnie na molo, byśmy mogli razem wracać do domu.” Zmarł w roku 2000.

Jenny Cockell http://en.wikipedia.org/wiki/Jenny_Cockell napisała od tamtego czasu jeszcze co najmniej dwie inne książki o reinkarnacji. http://www.darkstar1.co.uk/jennycockell.html _______________________________________________

Jenny Cockell. “Across Time and Death. A mother’s search for her past life children”. New York 1994

Przypisy:

1. Ian Stevenson , niedawno zmarły (8 lutego 2007) czołowy badacz fenomenu pamięci poprzednich żywotów, ze swej strony najwyżej cenił bezpośrednią pamięć badanej przez siebie osoby. Mniej polegał na t.zw. hipnozie regresywnej, gdyż stosunkowo rzadko daje ona szczegóły o „wartości ewidencyjnej”. Dał on temu wyraz między innymi w swoim opublikowanym na stronie internetowej Uniwersytetu Virginii oświadczeniu w tej sprawie . O ile bowiem taka hipnoza istotnie daje możliwość sięgnięcia pamięcią do bardzo wielu szczegółów, które się w niej nagromadziły (a których na ogół bez tej hipnozy sobie nie przypominamy),  problem tkwi  w tym, że informacje te pochodzą z najrozmaitszych źródeł, włączając w to obejrzane niegdyś filmy, przeczytane książki, rozmowy przeprowadzone z innymi osobami itd. Profesor ostrzegał także przed możliwymi niekorzystnymi skutkami ubocznymi takich hipnoz, stwierdzając m.in.:

“Procedura regresji hipnotycznej do “poprzednich żywotów” nie jest pozbawiona pewnych niebezpieczeństw. Zdarzały się wypadki, w których „poprzednia osobowość” nie „odchodziła” pomimo instruowania, by to uczyniła i osoba w takich wypadkach pozostawała w odmienionym stanie osobowości przez kilka dni lub dłużej, zanim nastąpiło przywrócenie do jego normalnego stanu osobowości”.

2. Pewien autor (Joe Nickell) poddał krytyce historię opisaną w prezentowanej tu książce. Warto zaznajomić się z jego argumentami. Tutaj skupimy się na najważniejszych z nich.

Najłatwiej odpowiedzieć temu elementowi krytyki, który podważa świadectwo z powodu problemów spowodowanych w jej własnym życiu trudną (w dzieciństwie) sytuacją rodzinną. Taka sytuacja sama w sobie nie czyni podanej przez niej wersji wypadków rzeczą nieprawdopodobną. Utrata czegoś istotnego w życiu może bowiem dopomóc w odnalezieniu czegoś innego, niemniej istotnego. Tak jak utrata wzroku może doprowadzić – przy intensywnym ćwiczeniu – do polepszenia posługiwania się słuchem…

Sam sposób dokonywania poszukiwań przez autorkę również budzi zastrzeżenia Nickella:

“Wysłała zapytania w celu znalezienia wsi z pewnymi szkicowymi wymaganiami, a gdy taka wieś została —  co nie dziwi — znaleziona, zaaprobowała ją jaką tę, której szukała. Oczywiście gdyby nie pasowała, poszukiwałaby dalej. Takie podejście przypomina rysowanie tarczy wokół strzały, gdy ta już w coś trafiła.”
“W dodatku zastosowano tu technikę retrofittingu (zestawiania fo fakcie). Na przykład pani Cockell wykonała szkic kościoła po jednej ze swych sesji hipnotycznych, który zestawiony został z fotografią rzeczywistego kościoła św. Andrzeja we wsi Malahide. Jednak szkic jest prosty, pokazuje on jedynie ścianę szczytową, nie ukazując świadomości istnienia większej struktury ogólnej. W dodatku całkowicie pomija on główną osobliwość ściany szczytowej – masywne okno gotyckie – a jest więcej pominięć i niewłaściwych skojarzeń. Co więcej, kościół św. Andrzeja nie jest tym, do którego Mary uczęszczała, bo tym był kościół katolicki św. Sylwestra, lecz jedynie tym, obok którego przechodziła, a należącego do Kościoła Irlandii.”
Autor nawet powołał się na autorytet eksperta, Roberta Bakera, oraz na jego opinię o t.zw. hipnozie regresywnej, zawartą w jego książce p.t. Hidden Memories: Voices and Visions from Within” (Buffalo, New York, 1992, str. 152):
“Przez długi czas uważano, że hipnoza dawała osobie hipnotyzowanej nienormalne lub niezwykłe zdolności wskrzeszania wspomnień. Łatwość, z jaką hipnotyzowani odzyskiwali zapomniane wspomnienia i przeżywali na nowo doświadczenia wczesnego dzieciństwa była zdumiewająca…”.
„Jednakże, kiedy przeegzaminowano zbieżność owych wspomnień z prawdą, okazało się, że wiele z tych wspomnień nie tylko było nieprawdziwych, ale że były one nawet całkowitymi fabrykacjami. Konfabulacje, t.j. tworzenie historii w celu wypełnienia luk w pamięci, wydawały się raczej normą niż wyjątkiem. Wydaje się, dosłownie, że stosowanie „hipnozy” w celu przywracania lub obudzenia w taki czy inny sposób poprzedniej historii danej osoby pobudza nie tylko pragnienie tej osoby do przywoływania wspomnień oraz procesy pamięciowe, lecz otwiera również śluzy jej lub jego wyobraźni.”
To wszystko oczywiście prawda. Tu zwróćmy na moment uwagę na ten drugi fragment cytowany przez Nickella. Pisze więc Baker, że „wiele z tych wspomnień nie tylko było nieprawdziwych …”, co oczywiście samo w sobie jest potwierdzeniem, że inne wspomnienia jednak są prawdziwe. Oraz że hipnoza osoby „pobudza nie tylko pragnienie tej osoby do przywoływania wspomnień oraz procesy pamięciowe …”, co oznacza, że obok historii fikcyjnych uzyskuje się również prawdziwe dzięki pobudzeniu procesów myślowych…
Ale tak na dobrą sprawę Mr Nickell wcale nie musiał tu nikogo cytować, bo Jenny Cockell wyraźnie podkreśliła wspomniane ryzyko stosowania tego typu hipnozy (na stronie 34 swej książki), gdzie po krótkim przypomnieniu historii hipnozy regresywnej, stwierdziła:
„Chociaż regresja hipnotyczna stała się tak popularna, nie jest ona najwyraźniej wysoko ceniona przez poważnych badaczy, gdyż informacja podawana przez dorosłą osobę hipnotyzowaną może pochodzić z rozmaitych źródeł.”
dodając przy tym dlaczego w ogóle się jej poddała:
„Jednak dla mnie było to nowe doświadczenie i jego celem było nie tyle usiłowanie szukania doświadczeń z poprzednich żywotów, lecz dodanie czegokolwiek użytecznego do wspomnień z wczesnego dzieciństwa już w sprawdzalny sposób uszczegółowionych (w oryginale: „verifiably detailed”). Chciałam wykorzystać wszystkie możliwe środki, by znaleźć wystarczające szczegóły, aby być pewną, że jeśli zostanie odnaleziona rodzina, to będę mogła być pewna, że to moja rodzina.”
Innymi słowy historia uzyskiwana już od co najmniej 4 roku życia była już dość dobrze skrystalizowana, potrzebne były tylko szczegóły uzupełniające, które – tak nawiasem – uzyskiwane były głównie poprzez sprawdzanie faktów uzyskiwanych od osób prywatnych oraz instytucji publicznych, jak również poprzez rzeczywiste wizytowanie miejsc znanych dotychczas tylko ze wspomnień. Człowiek hipnotyzujący autorkę książki przyznał, że była ona pierwszą osobą hipnotyzowaną przezeń posiadającą pamięć poprzedniego życia. (str. 35).

Odpowiedź na argument o wielu szczegółach niepamiętanych z poprzedniego życia jest nawet prostsza.  Nikt z ludzi nie pamięta większości zdarzeń swego obecnego życia. Wielu potrafi autentycznie np zapomnieć nawet języka, którego nauczyli się w dzieciństwie i który był ich pierwszym językiem (co kontrastuje np ze zjawiskiem znanym jako „ksenoglossia”, a polegającym na posługiwaniu się językiem obcym, którego nie uczono się w trakcie trwania obecnego żywota – niejedna z osób utrzymujących, że żyły poprzednio w innych wcieleniach, posiada taką zdolność). A czy można nie pamiętać własnego nazwiska (lub imienia krewnego) z poprzedniego wcielenia? Praktyka pokazuje, że można i to nawet z życia obecnego (zaniki pamięci). Nikt nie będzie utrzymywał, że człowiek nie istnieje, jeśli straci pamięć…

A co do owego kościoła św. Andrzeja, którego fragment został zapamiętany… Aby móc docenić szkicowanie szczegółów budynków po wielu latach i to po niegdysiejszym jedynie powierzchownym ich obserwowaniu, Szkic kamienicyposłużyłem się małym „eksperymentem” podobnego charakteru. Osoba, która wykonała widoczny obok szkic, nie widziała Kazimierza Dolnego ani stojących w nim kamienic braci Przybyłów od lata 1981 roku (no, może nieco później jakieś fotografie…). Ostatnio złapała za pióro i – bez oglądania jakichkolwiek fotosów – naszkicowała to, co utkwiło jej w pamięci po tylu latach. Rezultat widoczny jest na ilustracjach (tu dodaję, że chodziło o kamienicę po prawej, a nie tę większą po lewej).  Oto, co można „zrobić” z budowlą, polegając na mglistej pamięci z tego żywota (o jakimkolwiek poprzednim nawet nie wspominając)… (Pomińmy tu narazie fakt, że czym innym jest zapamiętanie pewnej budowli, a czym innym jej narysowanie  – pamiętamy zawsze w bardziej „fotograficzny” sposób niż potem z pamięci  rysujemy. Owa pamięć i rysunek różnią się zatem znacznie). Na szkicu są widoczne postacie na elewacji – nie wiadomo tylko dlaczego dwie i dlaczego symetrycznie „flankują” elewację… Gdzieś coś „świtało” o jakichś oknach na Kamienice Przybyłówpierwszym piętrze (ale są dwa zamiast trzech), a co stało się z tymi czterema mniejszymi na poddaszu?Zgubiono” w ten sposób w sumie aż 5 spośród 7 okien. A ktoś ma pretensję, że Jenny Cockell „zgubiła” jedno… Gdzie podziały się trzy łuki na parterze? Zastąpiły je jedne drzwi… Nie ma w ogóle podcieni… Nie ma wspaniałej i bogato zdobionej attyki. A jednak pomimo wrażenia, że ktoś „przez pomyłkę” naszkicował zupełnie inny budynek, nie sposób zaprzeczyć, że szkic i kamienica mają jednak coś ze sobą wspólnego… Tym bardziej, że „sprawca” tego  szkicu upiera się, że gdyby stanął w Kazimierzu przed kamienicą, to by ją natachmiast rozpoznał jako tę, którą pamięta (ten „sprawca” to oczywiście ja sam…).

Ale, ale… autor wspomniał coś o „rysowaniu tarczy wokół strzały, gdy ta już w coś trafiła”. Istotnie, porównanie niczego sobie. Co innego jednak mieć tarczę na widoku: ani szukać jej nie trzeba, ani nawet dociekać jej istnienia. Co jednak zrobić, gdy najpierw trzeba ustalić, czy „tarcza” w ogóle istnieje? Poszukiwania wszelkiego rodzaju prowadzi się właśnie w bardzo podobny sposób. Postępują tak osoby prywatne, postępuje tak policja… Wyobraźmy sobie, że gdzieś popełniono przestępstwo. W ciemności ktoś zauważył przez dziurę w płocie, że nad leżącą na ziemi ofiarą pochyla się jakiś mężczyzna. Twarzy nie widać, bo ciemno i „leje jak z cebra”, na dodatek kaptur ma nasunięty na głowę. Świadek odnotował jednak, że odchodząc, podejrzany zawołał „Hector!” do stojącego opodal owczarka alzackiego, który natychmiast za nim podążył. Co zrobi policja, otrzymawszy taki strzępek informacji? Ano, można się założyć o każdą sumę, że przetrząśnie ona wszystkie dostępne sobie rejestry psów, by sprawdzić, czy odnotowany jest w nich alzatczyk o imieniu „Hector”, od którego możnaby zacząć poszukiwania podejrzanego – w ten sposób „rysując tarczę wokół wbitej strzały”… Tak jak uczyniła to autorka książki:
„Posługując się jedynie wspomnieniami z dzieciństwa, chciałam najpierw dowiedzieć się kto mieszkał w tym domu pięćdziesiąt lat wcześniej, a następnie posuwać się ostrożnie krok za krokiem” (str. 66).

Czy ostatecznie książka „Across Time and Death” wytrzyma krytykę czy nie (narazie w ciągu ostatnich 13 lat sobie nienajgorzej radzi…), to jeszcze zobaczymy.  Natomiast akurat krytykę Joe Nickella wytrzymuje ona znakomicie, dosłownie „bez zadraśnięcia”…

Leave a Reply