Nowa ordynacja wyborcza

godloWiele już powiedziano i napisano o funkcjonowaniu Sejmu i Senatu. Wiele atramentu wylano też na ocenę ordynacji wyborczej. Od czasu do czasu następują jej zmiany, które zdają się niewielu satysfakcjonować. Proponowane są coraz to nowe rozwiązania, mające ulepszyć obecny system.  Warto się jednak zastanowić nad kwestią ewidentnie umykającą uwadze reformatorów: nad kwestią rzeczywistego powodu braku zadowolenia pracą parlamentu. I od tej kwestii należy zacząć reformę.

W ogólnym zarysie obecny system wyborczy wygląda tak: kandydaci startują w wyborach w swoich okręgach wyborczych (lub w okręgach, do których zostali wyznaczeni przez swoje partie). Głosowanie następuje w lokalach obwodowych komisji wyborczych i tam, po zakończeniu głosowania i po zamknięciu lokali, następuje pierwsze liczenie oddanych głosów. Po czym rezultaty głosowania spisuje się w protokole, podpisanym następnie przez członków komisji wyborczej. Protokół przesyłany jest następnie do komisji okręgowej, która też spisuje protokół, tyle że obejmujący wyniki głosowania we wszystkich obwodowych lokalach wyborczych danego okręgu. Powstaje kolejny protokół, który następnie wędruje do Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie, a ta podaje do wiadomości publicznej ostateczne wyniki wyborów. Ci z kandydatów – lub też nawet bardziej – te partie (bo niekoniecznie nawet kandydaci…), które uzyskały największą liczbę głosów w swoich okręgach , uzyskują miejsca w Sejmie i Senacie. I większości obywateli nie wydawałoby się to niczym dziwnym ani niestosownym, gdyby nie fakt, że ani wybrani parlamentarzyści (poza wyjątkami), ani tym bardziej ich wyborcy, nie mają wielkiego pojęcia o tym, czym konkretnie będą się ci ludzie zajmowali w parlamencie i w jakiej komisji sejmowej będą pracowali oraz czy się do jakiejkolwiek komisji tak naprawdę w ogóle nadają.
 
Ten negatywny rezultat spowodowany jest oczywiście faktem, że obecny system wyborczy bazowany jest  na wyborczym regionalizmie oraz na podstawie politycznej oceny kandydatów, a nie na ich profesjonalnej przydatności do pełnienia funkcji posła lub senatora, funkcji polegającej w głównej mierze na opracowywaniu praw obowiązujących w poszczególnych dziedzinach życia politycznego i gospodarczego kraju. Kampanie wyborcze koncentrują się w związku z tym nie na przydatności i konkretnych umiejętności kandydatów, lecz na dosłownie czymkolwiek, co czyni ich osobami znanymi: mieliśmy już w Sejmie ludzi o znanych nazwiskach, ale małej przydatności do stanowienia praw. Mieliśmy tam działaczy politycznych i związkowych, którzy zapewne byli dobrzy w wykłócaniu się o wyższe zarobki dla robotników czy w pisaniu artykułów politycznych i felietonów atakujących konkurencyjne partie polityczne. Mieliśmy tam nawet lokalnych działaczy “wypływających” dzięki obiecywaniu niezorientowanym wyborcom np. zadbania o remont lokalnej szkoły, jeśli ci ich wybiorą do sejmu. W praktyce “dobry” jest niemal każdy chwyt, by skupić na sobie zainteresowanie elektoratu i w ten sposób wyjść zwycięsko z tej swoistej “wolnoamerykanki” wyborczej. System taki z całą pewnością odpowiada idei awansu społecznego kandydatów oraz robienia przez nich kariery politycznej. Mamy jednak uzasadnione wątpliwości co do tego, czy równocześnie koresponduje on z aktualnymi potrzebami legislacyjnymi państwa, a zatem z potrzebami, których zaspokojenie stanowi naczelne zadanie parlamentu.
 
Obecny system parlamentarny jest bazowany na kombinacji zasady reprezentacji regionalnych z kryterium przynależności politycznej kandydatów na parlamentarzystów. 
 
Ten pierwszy czynnik stanowi zaszłość historyczną z czasów, gdy poszczególne regiony, czy też – jak wówczas mawiano- “ziemie” kraju były w dużej mierze suwerenne suwerennością rządzących nimi rodów magnackich i szlacheckich. Szlachta zbierała się na całym szeregu lokalnych “sejmów” i “sejmików” (czyli “zebrań”), by tam radzić o lokalnych zagadnieniach i delimitacji wzajemnych interesów. Gdy przychodziło natomiast do radzenia w skali całej Rzczypospolitej, to wówczas na tych sejmach lokalni arystokraci wybierali reprezentantów spośród samych siebie i wysyłali ich do Piotrkowa na Sejm krajowy. 

Copy of uchwalenie_konstytucji-wojniakowskiTa zasada funkcjonuje nadal, tyle że oczywiście prawa wyborcze rozszerzone zostały na ogół obywateli.  Jednak wiele się od czasów przedrozbiorowej Rzeczypospolitej zmieniło. Przede wszystkim nie ma już suwerennych regionów w Polsce, która nie jest nawet państwem federalnym i w którym nie ma już ani Sejmu Sląskiego ani nawet ograniczonej autonomii jakiegokolwiek regionu. A nie ma, bo ta niby “zregionalizowana” reprezentacja skupiona w Sejmie nie zamierza niczego takiego wprowadzić. System “reprezentacji regionów” staje się w coraz bardziej oczywisty sposób zwykłą fikcją. Jednym (choć nie jedynym) z przejawów owej fikcji jest dobór kandydatów na “posła danej ziemi”… spoza tej “ziemi”. Kiedyś opozycja demokratyczna w PRL wytykała rządzącej PZPR zwyczaj t.zw. przywożenia kandydatów “w teczkach” z Warszawy. Tymczasem już w pierwszych demokratycznych wyborach do Sejmu i Senatu z roku 1989 to “Solidarność” wystawiając swoją reprezentację, ówczesną t.zw. “drużynę Lecha” (Wałęsy) złożyła jej skład w dużej mierze właśnie z ludzi “przywiezionych w teczkach” do poszczególnych regionów i nie wywodzących się z nich w ogóle, a nawet nie mających jakichkolwiek związków z nimi. Tak np Adam Michnik startował wtedy z… Bytomia na Górnym Sląsku, a z Katowic (na senatora) Andrzej Wielowieyski z Warszawy. Jedynym bodaj związkiem Andrzeja Wielowieyskiego z Katowicami było to, że czasami jego artykuły publikowane były na łamach katowickiego “Gościa Niedzielnego”. A to i tak były związki “o całe niebo” silniejsze od “związków” Adama Michnika z Bytomiem.

Jednak faktem pozostaje, że kandydaci spoza regionów często wygrywają wybory, dokładnie tak jak wówczas wygrali je Wielowieyski i Michnik. Obecnie zwyczaj “przywożenia kandydata w teczce” wcale nie jest w zaniku. Wręcz przeciwnie: jest on rozpowszechniony dokładnie tak jak kiedyś “za komuny”, tyle że na ogół nie używa się już określeń typu “przywieziony w teczce”. 
 
Przykłady powyższe same pokazują dowodnie, że dobór posłów na zasadzie regionalnej już się przeżył. Tym bardziej, że o wyborze posła na Sejm decydować mają przecież jego umiejętności, a nie fakt pochodzenia z jakiegoś regionu i zamieszkiwania w nim. Zwyczaj ten dodatkowo jeszcze godzi w zasadę równości wyborów, bo oznacza on, że głosy wyborców wcale nie są równe wobec siebie. Niejednokrotnie bowiem wybrani zostają kandydaci uzyskujący stosunkwo niską liczbę głosów, gdy w tym samym czasie gdzie indziej “przepadają” osoby legitymujące sią znacznie większym poparciem wyborców.
 
Natomiast posadowienie systemu wyborczego na “geografii partyjno-politycznej” jest zagadnieniem zupełnie innym. Nie można się spodziewać, że owa “geografia partyjna” zaniknie, bo nie znikną w systemie demokratycznym partie polityczne ani ich decydujący udział w wystawianiu i lansowaniu kandydatów na posłów i senatorów. O ile jednak “regionalizm wyborczy” jest jedynie przeżytkiem, sprytnie manipulowanym (to  wykorzystywanym, to znów omijanym) przez partie polityczne, to z kolei upartyjnienie całego systemu ordynacji wyborczej (ba, nawet samego indywidualnego aktu wyborczego!) stało się niemal zarazą tego systemu, doprowadzając do tego, że o dostaniu się do Sejmu decydują nie tyle indywidualne umiejętności, wiedza i mądrość kandydata, ale jego “plecy” partyjne. Pod tym względem niewiele się zmieniło od czasów “komuny”. Jedyna istotna różnica polega tu na tym, że zamiast jednej “komuny” decydującej, jest takich “komun” zatrzęsienie, a wszystkie postępują pod tym względem w sposób zbliżony do siebie.

Przyłożenie tak wielkiej wagi na “pochodzenie polityczne” kandydata przy jednoczesnym pomijaniu tego, jakie umiejętności on (lub ona) sobą reprezentuje, jest niemal tym samym, co wybieranie go ze względu na jego “pochodzenie wyznaniowe”  – też przy niebaczeniu na wiedzę i umiejętności.
 
Poza tymi dwoma czynnikami mamy do czynienia z jeszcze jednym. Pragnąc stworzyć system wyborczy jak najbardziej odpowiadający potrzebom swoich krajów, politycy i prawnicy głowią się nad tym, czy lepszy jest system “proporcjonalny” czy “większościowy”. Pojawiła się, coraz popularniejsza, koncepcja “Jednomandatowych Okręgów Wyborczych” (JOW), która sama w sobie nie jest absolutnie niczym nowym, CBOS opublikował swego czasu już nawet wyniki ankiety temu poświęconej.  Nie umniejszając niczym znaczenia ani dyskusji na ten temat ani znaczenia samego problemu, warto jednak dodać, że żadne takie rozwiązanie – nawet jeśli samo w sobie stanowiłoby w polskich warunkach istotny krok naprzód – nie dotyka najważniejszej kwestii całej sprawy. Autorzy pomysłów mają sporo racji, wskazując na kwestie powszechności, równośc czy bezpośredniości  wyborów. Nie dotykają oni natomiast tego, co najważniejsze: przydatności kandydata do pracy nad stanowieniem prawa. Wierzymy, że im lepszy “rzemieślnik”, tym lepszy będzie jego “produkt”. Szarpanie się o nową ordynację wyborczą ma sens tylko wtedy, gdy zapewni ona dobór najlepszych posłów. Wszelkie inne kwestie nie rozwiążą tutaj absolutnie niczego. Pragnienie zmian jest samo w sobie reakcją na kiepskie rezultaty pracy parlamentu. Czemu zatem zastępować stare, nieefektywne rozwiązania nowymi, równie nieefektywnymi? Czy po to, aby po jakimś czasie zamieniać je znowu na inne… przynoszące tak samo mierny efekt?
 
Co zatem można zrobić, aby – nie rezygnując z demokratycznej zasady praw wyborczych – zreformować obecną ordynację tak, aby wybierać przede wszystkim fachowców do parlamentu, który niechby się już  wreszcie dzięki temu stał “kolegium ekspertów”, zamiast być jedynie coraz bardziej pożałowania godnym “jarmarkiem partyjnym”? 
 
Można zrobić jedno: przesunąć posadowienie systemu wyborów do Sejmu z regionalnego na ogólnokrajowy (przy pozostawieniu jednak mandatowości okręgów w wyborach do Senatu), a kryterium doboru parlamentarzystów z partyjnego na zawodowe.

Pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie “jak to zrobić?” I na to pytanie też mamy odpowiedź: 
 
poprzez zmianę wyboru posłów “w ciemno” do Sejmu na wybór ich bezpośrednio do danych komisji sejmowych oraz poprzez zmianę systemu wyborów do Senatu na zasadzie okręgów jednomandatowych.  

Przyjrzyjmy się najpierw zatem jak owa zasada zmieniłaby Sejm:

Aktualnie w sejmie istnieje 28 stałych komisji sejmowych. Z tej liczby 3 nie są komisjami bazowanymi na jakiejkolwiek konieczności profesjonalizmu. Są to komisja Regulaminowa i Spraw Poselskich, komisja Etyki Poselskiej oraz Łączności z Polakami za Granicą. Oznaczać to będzie, że – o ile w międzyczasie sejm nie dokona zmian w liczbie i charakterze komisji – wybieranoby posłów do 25 komisji sejmowych.
 
Obydwa  elementy nowego, zreformowanego systemu (czyli profesjonalizm i ogólnokrajowość) są  nieodłączne: nie można wprowadzać kryterium zawodowego przy jednoczesnym regionalizmie, bo byłoby to niepraktyczne. Gdyby bowiem zechcieć te dwie różne zasady ze sobą połączyć, to liczba kandydatów obsadzających wszystkie komisje sejmowe w każdym regionie byłaby zbyt wielka, by umożliwiała ona sprawny wybór. Postawienie zatem na kryterium zawodowe po prostu zmusza do skierowania się w stronę ogólnopolskiego wyboru, kosztem niepraktycznej i coraz bardziej manipulowanej zasady regionalnej, spoza której coraz jawniej wyziera interes partyjny. Wybór zatem jest tutaj następujący: albo dobór zawodowców w skali ogólnokrajowej, albo iluzja regionalizmu (który dla autonomii regionów i tak nic nie robi) i wszechobecny interes partyjny. Na obecnym etapie nie mamy najmniejszej wątpliwości co do tego, która z tych zasad powinna otrzymać pierwszeństwo.
 
A co daje nam taką niezachwianą pewność, że zreformowana ordynacja zaowocuje – by się “brzydko” wyrazić – lepszym “materiałem poselskim”? To, że wybór bezpośredni do komisji sejmowej zmusi kandydatów do przedstawienia swego własnego dorobku zawodowego jako jedynego argumentu na rzecz jego wyboru, w miejsce niekończących się filipik i partyjnej demagogii, która – w braku rzeczywistych argumentów – przynajmniej daje kandydatowi “ersatz” propagandowy, dzięki któremu ma on w ogóle coś do opowiadania podczas swoich spotkań wyborczych. Bez  tego ersatzu będzie musiał on po prostu mówić więcej o sobie i swoich osiągniąciach zawodowych, swoim doświadczeniu i dorobku, pamiętając, że jego bezpośredni oponenci staną wobec takiej samej konieczności i wobec tego również postawią na jedną kartę – kartę własnych zasług, bo innej karty mieć po prostu nie będą.  Będą oni nadal wystawiani w większości przez partie polityczne, ale “amunicja” stosowana przez nich w walce wyborczej zmieni się jakościowo na lepsze – zmuszając w końcu establishment polityczny do wystawiania kandydatów wartościowych pod względem zawodowym, a nie jedynie według partyjnych układów. Zlikwidowany zostanie równocześnie wynikający z regionalizacji wyborów element nierówności głosów wyborczych, gdyż oddane na kandydatów głosy liczone będą w skali ogólnokrajowej. Zasada doboru parlamentarzystów według ich umiejętności przyczyni się zatem do likwidacji praktyki istnienia “równych i równiejszych” ze względu na uzyskaną liczbę głosów. Obecny system pozwala jednak nie tylko na istnienie “równych” czy “równiejszych”. Wiemy, że mamy nawet “najrówniejszych”. Przypatrzmy się temu bliżej. Ustęp 1 artykułu 133 ordynacji wyborczej przewiduje:
 

“W podziale mandatów w okręgach wyborczych uwzględnia się wyłącznie okręgowe listy kandydatów na posłów tych komitetów wyborczych, których listy otrzymały co najmniej 5% ważnie oddanych głosów w skali kraju.” 

Nie byłoby w tym zapewne niczego dziwnego, ale już w ustępie 1 następnego artykułu, 134, tworzy się wyjątki od tej reguły:
 

“Komitety wyborcze utworzone przez wyborców zrzeszonych w zarejestrowanych organizacjach mniejszości narodowych mogą korzystać ze zwolnienia list tych komitetów z warunku, o którym mowa w art. 133 ust. 1, jeżeli złożą Państwowej Komisji Wyborczej oświadczenie w tej sprawie najpóźniej w 5 dniu przed dniem wyborów.”

Czyli na tych kandydatów w ogóle mało kto może głosować, a do parlamentu wejdą i tak… I wystarczy im do tego, że będą np. “dobrymi Niemcami” czy “dobrymi Białorusinami”.  W trosce o właściwy dobór parlamentarzystów, ta ostatnia zasada musi zostać natychmiast  unieważniona. I to nie dlatego, że chodzi o osoby innej narodowości niż polska. Lecz dlatego, że zasada ta przedkłada niepolskie pochodzenie narodowe kandydata ponad jego umiejętności – a co za tym idzie – ponad jego wartość jako konstruktywnego współtworzyciela praw w tym kraju. 
 
Przecież nie istnieje w ordynacji jakikolwiek artykuł czy ustęp mówiący o specjalnym uprzywilejowaniu np mniejszości religijnych, których reprezentanci mieliby gwarantowane mandaty nawet, jeśli ta mniejszość nie przekracza 5% populacji. Nikt nie próbuje nawet ustalać “proporcji”, według których przyznawanoby mandaty członkom Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego czy Kościoła Ewangelicko – Reformowanego albo mniejszości islamskiej. Tak samo, jak nikt nie rezerwuje specjalnie mandatów dla Zydów (obojętnie już czy traktowanych pod względem religijnym czy rasowym). Ustalanie tego rodzaju zasad z pewnością przekroczyłoby wszelkie granice rozsądku. Dlaczego zatem utrzymywać je wobec mniejszości narodowych?
 
Sejm RPNie mamy niczego przeciw temu, by również osoby o korzeniach innych niż polskie udzielały się w pracach polskiego sejmu i senatu. Niechaj jednak wchodzą tam jako dobrzy eksperci, a nie jako “dobrzy nie-Polacy”. Ta sprawa zresztą ma swój szerszy wydźwięk, jeśli chodzi o kwestie praw mniejszości w Polsce. Nie wątpimy, że w razie upowszechnienia niniejszego postulatu, pojawią się pod jego adresem głosy krytyczne, zarzucające mu “nacjonalizm”, “ksenofobię” czy wręcz “rasizm”. O tym, że zarzuty takie byłyby co najmniej niepoważne, można się łatwo przekonać, przyglądając się bliżej stanowi obecnemu. Bardzo często zdarza się, że gdy przedstawiciele mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie zgłaszają postulat ustawienia w ich miejscowościach tablic z dwujęzycznymi ich nazwami (polską i niemiecką), są oni atakowani publicznie, a na ich postulatach przysłowiowej “suchej nitki” nie pozostawiają właśnie ci, którzy co chwila podkreślają konieczność “walki z ksenofobią”… Innymi słowy: dawanie pierwszeństwa kandydatowi na posła, bo jest Niemcem, jest “dobre”, bo takie “tolerancyjne” i “nie-ksenofobiczne”, ale gdyby np. na tablicy z nazwą “Strzelce” pojawiła się obok również nazwa “Strehlitz”, to już tu się kończy upodobanie dla tolerancji, a ksenofobia przybiera wręcz na sile… O co zatem chodzi w naszym postulacie? O to, by pochodzenie etniczne kandydata nie miało znaczenia przy jego wyborze do parlamentu, a kryterium tego wyboru spoczywało wyłącznie na jego przydatności do pracy w tym organie ustawodawczym, obojętnie jakie będzie miał on rysy twarzy oraz oczy skośne w obojętnie którą stronę… oraz aby jednocześnie mniejszości miały możliwość korzystania, w miejscach swych skupisk, z własnego dorobku kulturowego, którego częścią jest między innymi nazewnictwo. Zależy nam bowiem zarówno na prawach mniejszości etnicznych jak i na tym, aby położyć kres gwarantowanemu obecnie ustawowo marnotrawstwu mandatów poselskich przyznawanych za pochodzenie zamiast za zasługi. 
 
Przyjrzyjmy się zatem jak, w skrócie, wyglądać miałyby poszczególne etapy walki o mandaty sejmowe. Nie wprowadzają one żadnej komplikacji w stosunku do systemu obecnego, natomiast dają szereg nowych i istotnych korzyści:

1. Wyłanianie kandydatów. Partie polityczne i inne organizacje czynią to, co zawsze, z tą wszakże różnicą, że zwracają większą niż dotychczas uwagę na osiągnięcia zawodowe kandydata, co stanowi już pierwszą bezpośrednią korzyść nowego systemu.

2. Rejestracja wyłonionych kandydatów. Według obecnie obowiązującej ordynacji, każdy kandydat ma prawo ubiegać się tylko o jeden mandat i tylko z jednego okręgu wyborczego. Nowy system dokłada jeszcze jeden warunek: tylko do jednej komisji sejmowej, co oznacza, że kandydat decyduje się ubiegać o mandat w tej komisji, do pracy w której uważa się za przygotowanego najlepiej. To już druga bezpośrednia korzyść płynąca z nowego systemu.

3. Kampania wyborcza. Kandydaci prowadzą kampanię mając na uwadze, że o ich wyborze decydować będzie w nieporównanie większym stopniu ich własny dorobek zawodowy niż dotychczas. Będą zmuszeni do koncentrowania się na nim właśnie, co stanowi trzeci już zysk nowego systemu. Spotęgowany będzie on dodatkowo faktem, że konkurentami jego będą nie tylko inni kandydaci z tego samego okręgu, ale także kandydaci startujący gdzie indziej w Polsce. Stąd wypływa kolejna korzyść: koncentracja na własnych osiągnięciach zmniejszy stopień stosowania “propagandy negatywnej” wobec konkurentów – będzie na to mniej czasu, tym bardziej, że wielu kontrkandydatów będzie mu nieznanych, w związku z czym nie może on ich nawet zbytnio atakować. Nie łudzimy się, by dało się negatywne elementy walki wyborczej całkowicie zlikwidować. Pozostaną one i będą niemniej zażarte, ale zmniejszy się ich ilość. Inne jeszcze korzyści – tym razem dla wyborców – będą te, że w ten sposób lepiej będą mogli poznać swoich kandydatów oraz stopniowo lepiej zaczną się także orientować w zadaniach parlamentu i problemach przezeń rozstrzyganych.

4. Wybory. Wyborcy będą głosować w swoich okręgach wyborczych. Procedura samego głosowania nie ulegnie zbyt wielkiej zmianie. Mając znaną sobie liczbę kandydatów, wyborcy głosować będą przyznając swoje preferencje. Najlepszym systemem byłaby zmodyfikowana i uproszczona wersja australijskiego “wyboru alternatywnego” (“alternative vote”). Zmianie ulegnie natomiast podliczanie oddanych głosów. Po uzyskaniu od okręgowych komisji wyborczych rezultatów głosowania w okręgach, Państwowa Komisja Wyborcza ustali ostateczne wyniki wyborów, zestawiając wyniki ogólnokrajowe dla każdej z komisji sejmowych z osobna.  Dokładnie jest ona omówiona w pytaniach i odpowiedziach dotyczących proponowanego systemu, konkretnie w punkcie 12. Wynikająca z tego ogólnopolskiego podliczania głosów dodatkowa korzyść polegać będzie na tym, że w odróżnieniu tak od  obowiązującej ordynacji jak i innych istniejących propozycji, w sposób nie podlegający żadnej możliwej wątpliwości zostanie zachowana- a właściwie dopiero tak naprawdę zostanie wprowadzona – zasada równości wszystkich oddanych głosów w skali całego kraju.   

Teraz kolej na wyjaśnienie zmian odnośnie Senatu:

stmalachowskiInaczej nieco wyglądałaby procedura wyborcza jeśli chodzi o tę izbę. Senat w większym stopniu pełni rolę “jurora” wobec proponowanych praw aniżeli ich “twórcy”. Oznacza to, że grono to jest w większym stopniu gronem polityków i arbitrów niż twórców prawa. O ile zamysłem jest uczynienie z Sejmu rodzaju “Kolegium Ekspertów”, to z kolei Senat byłby rodzajem “Rady Starszych”. Stąd też zasada reprezentacji regionalnej (w tym wypadku okręgów) jest bardziej uzasadniona niż w przypadku Sejmu pomyślanego jako “kolegium ekspertów”. Proponowany model ordynacji wyborczej do Senatu RP różniłby się zatem od modelu sejmowego. Przy czym, aby możliwe było wyselekcjonowanie kandydatów na zasadzie doboru indywidualnego, system ten byłby systemem funkcjonującym na zasadzie “okręgów jednomandatowych”, przy czym okręgi te byłyby tymi samymi okręgami wyborczymi, z których kandydują posłowie. Nie byłoby w związku z tym różnych okręgów dla sejmu i senatu. Sposób podliczania głosów uzyskanych przez poszczególnych kandydatów podany jest w odpowiedzi na pytanie 12 i odpowiadałby on systemowi jednomandatowemu do niższej izby parlamentu australijskiego. Zasadą przy tym byłoby, że każdy okręg wyborczy będzie mieć tę samą liczbę senatorów (a liczba ta zależałaby od liczby okręgów wyborczych, na jakie podzielony byłby kraj. Tak zatem jeśli liczba okręgów wynosiłaby np 99 lub 100, to wówczas liczba senatorów też wynosiłaby 99 lub 100, czyli po jednym senatorze z okręgu. Jeśli zachowana byłaby (co wątpliwe) dotychczasowa liczba 41 okręgów wyborczych, to wówczas byłoby po 2 senatorów na okręg (czyli 82 w sumie) lub co najwyżej 123 senatorów (po 3 na okręg).
 
Całkowicie zniesiona zostałaby istniejąca obecnie zasada jednoczesnego wyboru wszystkich  posłów i senatorów. To zdecydowanie najgorsza zasada, jaką można sobie wyobrazić. Zadaniem izby wyższej parlamentu jest opiniowanie i osądzanie projektów ustaw opracowanych przez Sejm. Senat ma zatem decydować o tym, które projekty zatwierdzić, które odrzucić, a które skierować z powrotem do Sejmu w celu wprowadzenia poprawek i uzupełnień.
 
Wiadomo przy tym, że wybory parlamentarne często przynoszą zwycięstwa partiom i koalicjom partyjnym będącym “na fali”, czyli cieszącym się w danym momencie największym poparciem. W takich przypadkach te partie lub koalicje “biorą” jednocześnie i Sejm i Senat, zdobywając w nich większość. Oznacza to w praktyce kompletne niemal zdeprecjonowanie wartości i roli Senatu, gdyż “opiniując” projekty ustaw, stanowi on zwykle rodzaj jedynie “gumowej pieczątki” zatwierdzającej to, co zwycięskie partie przegłosowały już w Sejmie. Taki Senat możnaby właściwie po prostu znieść, bo do niczego konkretnego się on w takiej sytuacji nie nadaje, stanowiąc jedynie niepotrzebny balast dla budżetu państwa.
 
Jeżeli Senat ma zatem we właściwy sposób pełnić swoją stabilizującą rolę, to musi on stanowić efekt bardziej wyważonego wyboru. A bardziej wyważony wybór jest wyborem stopniowym. Wybór stopniowy (lub etapowy) jest wyborem, w którym podczas każdych wyborów parlamentarnych, obok wyboru całego Sejmu, wybierana jest jedynie część Senatu. Przykładami służą m.in. Australia i USA. W Australii kadencja posła trwa 3 lata, senatora 6 lat. Wybory do parlamentu odbywają się co 3 lata i wtedy wybiera się (podczas jednych wyborów) połowę senatorów, a drugą połowę podczas wyborów następnych. W USA podczas każdorazowach wyborów wyłania się jedną trzecią senatorów, przy czym – ponieważ kadencja posła wynosi 4 lata, a senatora 6 lat – to co 2 lata odbywają się wybory pozostałej jednej trzeciej nowych senatorów. 
 
Dla Polski proponujemy tutaj uproszczoną kombinację tych dwóch systemów, która z jednej strony oznaczałaby wybór jednej trzeciej lub jednej drugiej senatorów podczas każdych wyborów parlamentarnych (zależnie od liczby okręgów wyborczych), a z drugiej uniknęłaby konieczności dodatkowych wyborów wyznaczanych pomiędzy kolejnymi wyborami do Sejmu. W zależności od przyjętego wariantu oznaczałoby to albo 9-letnią kadencję senatora wobec 3-letniej kadencji posła albo też 8-letnią kadencję senatora wobec 4-letniej kadencji posła. Więcej szczegółów w odpowiedzi na pytanie 12 i 13.

http://monio.info/2009/07/11/nowa-ordynacja-wyborcza-pytania-i-odpowiedzi/

 
Michał Monikowski
Perth, Australia

Leave a Reply