Gnostyk i chrześcijanin – część 2

Copy (3) of Copy of Monio LogoGnostyk i chrześcijanin – część 2: tym razem polemicznie

W swoim komentarzu do artykułu „Chrześcijaństwo gnostyczne?” zapewniłem jego autora, Pana Romana Zająca, że mi się jego tekst spodobał. Nie oznacza to oczywiście, że zgadzam się ze wszystkimi prezentowanymi tam opiniami, zwłaszcza z tymi, które nie są jego własnego autorstwa. Chociaż zatem niniejszy tekst zwraca się do mego Vis-a-vis niejednokrotnie, to nie powstał on jako wyłączna polemika z jego poglądami, lecz raczej jako zbiór „luźnych” uwag polemicznych pisanych przez „szeregowego członka kościoła”. „Luźnych”, ale popartych faktami i dokumentami.

Tekst ten można czytać jako jedną całość. Można też zasadniczą część czytać osobno i osobno czytać przypisy zajmujące niemal połowę całości.

Wspólny gmach…

A zatem zacznijmy od początku, czyli od pytania, które Pan Roman Zając postawił, czy istnieje (między nim a mną) wspólna płaszczyzna dyskusji.

Ależ Panie Romanie: napisał Pan polemikę na cztery i pół tysiąca słów, co dowodzi samo w sobie, że taka płaszczyzna rzeczywiście istnieje. I jeśli się bliżej przyjrzeć, to jest ona znacznie szersza i solidniejsza niż wynikałoby to z Pańskich własnych deklaracji zawartych w owych kilku tysiącach słów.

W pierwszej części artykułu „Gnostyk i chrześcijanin” powołałem się na pewien serbski dowcip, podkreślając przy tym, że ci, których on dotyczy (Serbowie i Chorwaci) mówią tym samym językiem. My też mówimy tym samym językiem (religijnym), używamy podobnych i takich samych pojęć (Christos, zmartwychwstanie, życie wieczne, zbawienie, eklezja, eucharystia, Logos, Syn Boży, Bóg Ojciec, Duch Święty itd, korzystamy poza tym z tych samych pism znanych z tradycji), i właśnie posługiwanie się tym samym zespołem pojęć tworzy ową podstawę, nawet jeśli to prawda, że rozmaicie owe pojęcia rozumiemy. Ba, nasze dyskusje tym bardziej są interesujące im bardziej różnimy się w definiowaniu tychże pojęć. Przychodzi mi tu na myśl pewna telewizyjna wypowiedź jednego z tutejszych (Australia) muzułmanów, który mówił wszystkiego zaledwie około 30 sekund, ale szereg razy zdążył w tym czasie przytoczyć pewne arabskie pojęcia z Koranu. Niewielu zatem było w stanie tak naprawdę powiedzieć o czym ten muzułmanin na dobrą sprawę mówił. Ale nawet gdyby i te pojęcia podał wyłącznie po angielsku, to i tak nieislamskim telewidzom należałyby się zapewne gęste wyjaśnienia o co w nich chodzi.

A my, chrześcijanie? Wystarczy, że ktoś publicznie użyje n.p. pojęcia “Duch Święty”, a nie ma takiego ‘christianosa’ od starokatolika i kopta aż po chrystadelfianina i mormona, któryby tego pojęcia nie rozumiał. Nawet jeśli istnieją znaczne różnice w definiowaniu owego Ducha, to i tak esencja tego, o co w tym pojęciu może chodzić, jest z łatwością wyczuwana przez naszych koreligionistów.

Swastyka EucharystycznaTo samo dotyczy Eucharystii: rozumienie jej rozciąga się od „symbolu” poprzez „obecność duchową”, „katalizator” (to ostatnie jest moim rozumieniem) aż do „realnej obecności”, która ma miejsce w wyniku „transsubstancjacji”.

Karczemne nieraz polemiki mają miejsce między chrześcijanami o „właściwe rozumienie” tego sakramentu i po dziś istnieje w związku z tym swego rodzaju „ekskluzywizm eucharystyczny” czy „eucharystyczny apartheid”. Ale jedno jest pewne: esencja tego pojęcia eucharystii czy komunii świętej jest w mig łapana przez każdego chrześcijanina bez względu na denominację i opcję. A na przykład hinduiście to by dopiero trzeba gęsto tłumaczyć (i to niekoniecznie z powodzeniem…) o co właściwie w tym wszystkim chodzi (niemal jako humorystyczny akcent ilustrujący może tu służyć scena z filmu „Gandhi”, w której pewien Hindus mówi chrześcijańskiemu duchownemu: „Znam pewną chrześcijankę. Ona pije krew. Krew Chrystusa…”).

Ta wspólnota pojęciowa zatem tworzy owo chrześcijaństwo, o które tu chodzi. Stąd też to właśnie ów system pojęć stanowi tę jedyną granicę teologiczną, za którą znajdują się inne religie. I to po tych pojęciach najłatwiej nas rozpoznać. Łatwiej niż po jakiejkolwiek konkretnej teologii.

To prawda, te bardzo szeroko rozciągnięte granice teologiczne nie są czymś, z czym każdy mógłby się utożsamiać. W końcu nie każdy potrafi się identyfikować dosłownie ze wszystkim, co się w nich mieści. Ale jeśli dwóch różnych chrześcijan znajdzie się wśród muzułmanów lub ateistów, to szybko się „zwąchają” i nie będzie grało dla nich roli to, że u siebie (czyli wśród chrześcijan) jeden z nich jest psem, a drugi kotem (specjalnie robię tu aluzję do pierwszej części artykułu).

To jest m.in. powodem, dla którego w krajach o mieszanych religiach lub krajach bardziej zsekularyzowanych mniejszą rolę ma to, do którego kościoła się należy lub jak się wierzy. Gdy przychodzi do rzeczy najważniejszych, to intuicyjnie potrafimy wyczuć co jest najważniejsze. I nieodmiennie okazuje się, że to jednak nie dogmat, eucharystyczny apartheid czy sposób rozumienia zmartwychwstania, lecz to, co w naszym, praktycznym ludzkim życiu się za tymi pojęciami ukrywa. Wtedy okazuje się, że wiara i możliwość rozumienia ważniejsze są niż dogmat.

…z osobnymi komnatami

Zrozumiałe jest, że wewnątrz Wielkiego Chrześcijaństwa poszczególni wyznawcy i całe wspólnoty i kościoły pragną nieco szczelniejszych granic i mocniejszych na nich szlabanów, bo inaczej uważają, że te granice są zbyt rozmyte. Jak rozumiem, Pan Roman Zając również pragnie takich szczelniejszych granic. Wynika to nie tylko z całego tenoru jego artykułu, ale także z przeciągnięcia przezeń argumentu nawet poza te granice teologiczne, o których wspomniałem. Pyta Pan więc, czy chrześcijaninem jest muzułmanin, buddysta czy hinduista, jeśli w taki czy inny sposób odwołuje się on do Christosa. Ja sądzę, że tu akurat tracilibyśmy niepotrzebnie czas na takie kwestie. Byłoby z pewnością nie fair akurat nam o tym decydować teraz, gdy owi muzułmanie, buddyści i hinduiści sami ze swej strony nie podejmują kroków, by za chrześcijan uchodzić. Tak więc ten problem mamy akurat z głowy, czyli inaczej mówiąc: nie ma takiego problemu (1)

Natomiast mormoni, których wymienił Pan jednym tchem obok tych muzułmanów, buddystów i hinduistów, zdecydowanie są chrześcijanami. Oni akurat w przeciwieństwie do tych innych jak najbardziej przyznają się do chrześcijaństwa i do żadnej innej religii. Inni zresztą również nie zaliczają ich np. do islamu, judaizmu czy voodoo.

Fakt ogromnych różnic teologicznych pomiędzy „ortodoksami” a „heretykami” (a w niektórych zresztą wypadkach również między samymi ortodoksami) nie zmienia jednak faktu, że chodzi o tę samą wspólną tradycją religijną.

Wspomniał Pan hinduizm. Otóż hinduizm znany jest ze swego politeizmu. Ale jest tam również silny nurt monoteistyczny. Ba, nie brakuje tam też panteizmu. Wydawać by się mogło, że monoteizm, politeizm i panteizm całkowicie się nawzajem wykluczają. Jednak nikt: ani sami hinduiści ani inni (włączając chrześcijan) nie ma najmniejszych wątpliwości, że chodzi jednak o hinduizm. Tam też nie brak sporów i np. amerykański hinduista (krisznowiec) Chris Butler, znany także jako Siddhaswarupananda Paramahamsa (a na którego kiedyś się już powołałem) nie szczędzi słów krytyki innym hinduistom w swej książce „Reincarnation explained”.

Podobnie jest i u nas. I co ciekawe, zawsze tak było. Pisma Nowego Testamentu całkowicie to potwierdzają i to nie tylko dlatego, że są pełne polemik, ale także dlatego, że obraz Christosa tam zawarty jest niejednoznaczny i pełen sprzeczności, których żadne oficjalne wykładnie nigdy nie potrafiły do końca pogodzić. Stąd właśnie taka wielość interpretacji. Dlatego też ustalanie „za kogo uważał się sam Jezus”, jak tego chce pastor Alfred Palla z USA (patrz artykuł „Gnoza i gnostycy”) jest po prostu niemożliwe i będzie zawsze przedmiotem sporów. Sam Jezus niczego nie napisał, my co najwyżej wiemy co inni pisali o nim i to dziesiątki i setki lat po jego śmierci. Cytując więc wypowiedzi przypisywane w ewangeliach Jezusowi, cytujemy zatem ich autorów, a nie Jezusa. Autentyczność zaś poszczególnych wypowiedzi podawana jest w wątpliwość coraz powszechniej i to doprawdy nie tylko przez teologów z Jesus Seminar lub przez powieściopisarzy piszących kryminały, jak Dan Brown. Jedyne co my jesteśmy w stanie zrobić, to interpretować tego Christosa.

Tak, chrześcijaństwo gnostyczne jest innym typem chrześcijaństwa niż na przykład ewangelikalne. No i co z tego? Tak, to prawda, że obu tych orientacji nie da się (przynajmniej pod względem teoretycznym) całkowicie pogodzić ze sobą (bo do pewnego stopnia jednak się da…), co zresztą podkreśliłem już wcześniej. No i co z tego? Tak, gnostycy widzieli i widzą zbawienie (soteria) głównie w nauczaniu Christosa, nie w jego śmierci fizycznej. No i co z tego?

Świadectwa nawet bardzo się różniące pozostają jednak świadectwami. I to jak najbardziej autentycznymi. Przypomnieć warto, że jeśli „zeznania” świadków są zbyt do siebie podobne, to z reguły uważa się je za podejrzane. Dlaczego na przykład Credo „nicejsko konstantynopolitańskie” pochodzące z IV wieku n.e. miałoby stanowić dla wszystkich solidniejszą podstawę niż gnoza, która jest znacznie starsza i której nie trzeba było specjalnie „uchwalić” ani tym bardziej nikomu jej narzucać pod groźbą? Zresztą dotyczy to nie tylko jakichkolwiek gnostyków (z których wielu uznaje to credo): arianie nigdy go nie uznali, a do chrześcijaństwa się zaliczali i nikt temu nie przeczy.

„Chrześcijanin chrześcijaninowi niechrześcijaninem”

Rozmaici autorzy, choćby nie wiedzieć jak ortodoksyjni, sami przyznają (rozumiem, że czasem niechętnie), że gnostycyzm „nigdy nie opuścił chrześcijaństwa”. Nie miał powodu: jest tu u siebie i to od początku i już samo naszpikowanie Nowego Testamentu wyrażeniami i poglądami typowo gnostycznymi przesądza tu wszelki spór na korzyść takiej tezy. Dla porównania: to, co dziś nazywamy ortodoksją ma swoje dające się uchwycić początki nie wcześniej niż w około połowie II wieku n.e (2). Od dwóch tysięcy lat zatem, czyli od samego zarania naszej religii gnostycyzm jest w niej dobrze zakorzeniony i nic nie jest w stanie faktu tego ani zmienić ani wymazać. Choć próbowano i zmienić i próbowano wymazać.

Teza o gnostykach jako „dysydentach” w naszej religii nie wytrzymuje krytyki. Gdyby istotnie nimi byli, to od samego początku nie byłoby co do tego najmniejszych wątpliwości. Oni sami ze swej strony też nie upieraliby się przy chrześcijaństwie akurat, gdy wokół było tyle innych religii wręcz „do wyboru, do koloru”. Już sam fakt, że gnostycyzm nigdy nie opuścił chrześcijaństwa oraz że wywarł (i dalej wywiera) ogromny w nim wpływ, świadczy, że nie jest on z nim sprzeczny. Gdyby istotnie był, nie byłoby problemu z wyraźnym odróżnieniem tych dwóch rzekomo tak różnych rzeczy niczym „czarnego” od „białego”, w którym to wypadku „pozbycie” się go nie powinno było nastręczać poważnych trudności. Tymczasem pomimo walki, jaką wielu „ortodoksów” toczy z nim już od stuleci, tkwi on dalej tam gdzie był i ma się znakomicie.

Rzekomy „konflikt” między chrześcijaństwem a gnostycyzmem de facto zatem nie istnieje. Istnieje i istniał konflikt pomiędzy teologiami. Gnostycyzm nie był i nie jest reprezentowany jedynie w ugrupowaniach „heretyckich”. Gdy tylko próbuje się wykazać istnienie tego konfliktu, za cel służy nie tyle gnoza ile literalistycznie rozumiana teologia. Stąd też istniały ostre polemiki również pomiędzy gnostykami „ortodoksyjnymi” a „heretyckimi”, choć jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej, to znajdujemy zadziwiająco dużo wspólnego między nimi.

Współczesne zaś oceny niegdysiejszego gnostycyzmu przez wielu naszych dzisiejszych „ortodoksów” są w zawstydzający wprost sposób bazowane praktycznie wyłącznie na jego obrazie skarykaturowanym przez antycznych „łowców herezji”. Jednym ze świeższych tego przykładów jest interesująca poza tym książka jezuity Williama W. Meissnera „The Cultic Origins of Christianity. The Dynamics of Religious Development” (Collegeville, Minnesota, USA 2000; ISBN 0-8146-5076-7). W rozdziale „Gnosticism in Christianity” (s. 163-181) jedynymi tekstami, do których autor się odwołuje, są albo napastliwe wywody Ireneusza z Lyonu albo współczesnych antygnostyków. Oto typowa próbka argumentacji o. Meissnera:

„…Ireneusz napisał:
„A każdy z nich twierdzi, że owa mądrość jest tą, którą on sam odkrył, czyli produktem jego własnej imaginacji, tak więc według nich prawda może być raz u Walentyna, innym razem u Marcjona, a jeszcze kiedy indziej u Kerinthosa. Gdyż każdy z nich jest tak kompletnie zdeprawowany, że nie wstydzi się nauczać dla siebie, wypaczając regułę prawdy.”

Ojcowie wczesnego kościoła odpowiedzieli pełną wigoru denuncjacją i szczegółowym badaniem genezy gnostycyzmu, by zdemaskować jego błędy….”.

I tak dalej, i tak dalej… Czyli znowu (jak nieskończoną wielość razy przedtem): dla współczesnego „ortodoksa” nie było ważne to, co gnostycy sami mieli do powiedzenia na własny temat, lecz tylko i wyłącznie to, co Ireneusz o nich sądził.

Wie Pan, co mnie w ekskluzywistycznej interpretacji ortodoksów najbardziej śmieszy? To, że z jednej strony próbują oni oddzielić gnostycyzm od chrześcijaństwa (oj, „daremne żale, próżny trud…”!), a jednocześnie przyznają np. że Marcjon był pierwszym, który zaczął składać kanon pism chrześcijańskich (czyżby był „innowiercą”, co to w „czynie społecznym” chciał stworzyć kanon chrześcijański… z litości, bo żaden „prawdziwy chrześcijanin” przed nim się tego nie podjął?). Nazywają tego Marcjona (zapewne Markiona) „chrześcijańskim gnostykiem” (3). Uznają, że Ptolemeusz i Herakleon byli autorami (ok. 170 r.n.e.) pierwszych znanych komentarzy do ewangelii „Według Jana” (i znowu: „innowierców” trzeba aż było, by komentować chrześcijańskie pismo ewangeliczne, bo „ortodoksi” się spóźnili?). Uznają oni dalej za najstarszą datowaną chrześcijańską inskrypcję budynku kościoła tę, która pochodzi z 318 roku n.e. i jest marcjonicka (dopiero niedawno odkryto inną jeszcze chrześcijańską inskrypcję w Megiddo, o czym informowano w tym serwisie). Przyznają (bo nie sposób zaprzeczyć), że jedni z największych liderów antycznego chrześcijaństwa katolickiego (czytaj: ortodoksyjnego) Orygenes i Klemens z Aleksandrii mieli poglądy gnostyczne i szeroko się o nich rozpisywali. Możnaby tak ciągnąć i ciągnąć. Taka jest to totalna niekonsekwencja: z jednej strony twierdzą, że gnostycy to nie chrześcijanie, a z drugiej przyznają, że to jednak chrześcijanie. Czy tylko dlatego, że głupio im przyznać, że tyle w chrześcijaństwie i dla niego robili jacyś „innowiercy”? (dziwna by to była ta nasza religia: sklecana przez „obcych”…).

Jakby tego jeszcze nie było dość, to po uczynieniu takich ewidentnie ekskluzywistycznych uwag zarzucają ten ekskluzywizm, a nawet religijną arogancję (!)… gnostykom, czyli tym, do których zarzut taki pasuje akurat najmniej, gdy akurat do ortodoksów pasuje on bardziej i pasował już w przeszłości. (4)

Doprawdy, starożytni ortodoksi byli nie mniej, lecz nawet bardziej ekskluzywistyczni od swych gnostyckich vis a vis. Slady tego widoczne są gołym okiem również i dziś. Nawet tu, w tym serwisie, od siedmiu miesięcy toczy się dyskusja na Forum „Zbawienie poza chrześcijaństwem” i niektórzy Dyskutanci całkiem poważnie prezentują tam pogląd, że zbawienie możliwe jest w zasadzie tylko w chrześcijaństwie (a za takowe uważają jedynie jego „ortodoksyjną” odmianę), poza nim zaś jedynie tam, gdzie nie zapoznano się z ewangeliami Nowego Testamentu.

Wykluczanie (czyli ekskluzja) odbywa się na rozmaitych poziomach: albo ze zbawienia w ogóle, albo z chrześcijaństwa, albo przynajmniej z kościoła (tu już znacznie rzadziej, choć znowu wspólnotom odmawia się niejednokrotnie miana „kościołów”), a jeśli już z niczego z powyższych, to co najmniej ze wspólnej eucharystii.

Gnostycyzm ze swej strony jest już raczej inkluzywistyczny, podobnie jak buddyzm.

Stosunek do Nowego Testamentu

O ile jednak gnostycyzm chrześcijański różni się poważnie od „ortodoksji”, to od razu zauważyć wypada, że chodzi o interpretacje (zarówno znaczenia i charakteru religii), a nie tyle na przykład o dokonywany wybór pism świętych. Pan Roman Zając sugeruje m.in., że ten gnostycyzm jest odrębny od pozostałego chrześcijaństwa, bo to pozostałe (np. „protestantyzm, prawosławie czy katolicyzm”) „opiera się na Nowym Testamencie jako świadectwie o Jezusie Chrystusie”.

antinomians-marcion_editedNa jakiej właściwie podstawie wyciągać należałoby taki wniosek? A już zwłaszcza pytanie to dotyczy Nowego Testamentu, który został wręcz zainicjowany przez gnostyka (lub semi-gnostyka) Marcjona. Fakt, że gnostycy pisali całą masę innych ewangelii (ich przeciwnicy stwierdzali z przekąsem, że pisali oni „jedną ewangelię każdego dnia”), nie dowodzi, że wypierają się kanonicznych. To prawda, że Marcjon wybrał tylko jedną ewangelię do swego kanonu, ale w owym czasie rozmaite wspólnoty chrześcijańskie miały swoje ewangelie i niekoniecznie były to właśnie te, które później znalazły się w kanonie dzisiaj znanym. Gnostycy pisali komentarze do ewangelii i praktycznie bez przerwy powoływali się na św. Pawła (najprawdopodobniej to właśnie Marcjon był pierwszym, który przetłumaczył listy Pawła na łacinę…).

Pan Roman Zając wspomniał ewangelię „Według Jana”. Otóż właśnie, ze wszystkich ewangelii znanych dziś jako kanoniczne, „Kata Ioannen” była od samego początku szczególnie popularna wśród gnostyków, którzy też jako pierwsi napisali komentarze do niej. W II wieku n.e. krążył zresztą pogląd, że to „heretycki” gnostyk Kerinthos („Kerynt”) był jej autorem.

Doprawdy: różnica między gnostykiem a niegnostykiem nie ma wiele wspólnego z doborem ewangelii (ja sam zostałem gnostykiem nie znając jeszcze wówczas ani jednego tekstu autorstwa naszych starożytnych gnostyków, toteż mogę odpowiedzieć p. Romanowi na jego komentarz, że nie wywodzę się z tradycji niegdysiejszego gnostycyzmu, lecz dokładnie z tej samej, rzymskokatolickiej, co i on sam). Prawda jest po prostu taka, że gnostykiem można zostać przy posługiwaniu się najrozmaitszymi tekstami. Nie brakuje też gnostyków uznających nawet cały Stary Testament… W końcu na spotkaniach gnostycznej przecież loży masońskiej na honorowym miejscu spoczywa otwarta Biblia i nikt jeszcze nie doniósł, że składa się ona tam z innych ksiąg niż ta powszechnie znana lub też, że któreś księgi są z niej wydarte lub wycięte nożyczkami…

duccio_doubting_thomas_2Gnoza „prawdziwa” i gnoza „fałszywa” czyli: “Kto odnajdzie znaczenie tych słów, nie zakosztuje śmierci” („Ewangelia Tomasza”)

Gnoza „prawdziwa” i „fałszywa” (w domyśle: „ortodoksyjna” i „heretycka”) różniły się i różnią tylko rodzajem mitologii. Pod względem tego, co próbują one przekazać, nie różnią się niemal niczym. Gnoza pozostaje gnozą obojętnie, czy osiągana jest wśród naszych „ortodoksów”, czy wśród „heretyków”, wśród buddystów, muzułmanów, judaistów, szintoistów i kogokolwiek jeszcze zechcielibyśmy wymienić. Nie ma przy tym znaczenia, czy ktoś uznaje Jezusa i Chrystusa za jedno i to samo, czy też rozdziela te dwa pojęcia, czy wierzy w historyczne istnienie Jezusa z Nazaretu, czy też uważa, że jest tylko Chrystus obecny w każdym człowieku. Nie ma znaczenia, czy ktoś uznaje Sofię czy nie i czy wierzy w reinkarnację (w tę ostatnią wierzą przecież i tacy, którzy się z gnostycyzmem niekoniecznie utożsamiają). Cechą wspólną tych „rozmaitych gnóz” jest to, że osiągnięcie „ich” wymaga cierpliwego rozwoju własnej osobowości, że nie wystarczy po prostu w coś uwierzyć „i już”, lecz że wiara jest nie celem, lecz dopiero początkiem drogi do celu i że na fundamencie wiary buduje się wewnętrzną wiedzę. Pod tym akurat względem gnostycy „ortodoksyjni” nie różnili się od „heretyckich” czy wręcz „pogańskich” (5).

Możnaby gnostykom postawić zarzut elitaryzmu, jak to wyraził p. Roman Zając (6). W każdym razie nie większego jednak niż w jakiejkolwiek religii. Riemer Roukema, który w swej pracy stara się zachować stanowisko niejako „pośrodku” debaty na ten temat, twierdzi, że elitaryzm ten zapewne nie był rzeczą zamierzoną przez gnostyków, lecz że tak zostali oni zrozumiani („Gnosis and Faith in Early Christianity. An introduction to gnosticism” Trinity Press International. Harrisburg, Pennsylvania USA 1999, s. 168 170; pierwsze wydanie holenderskie: “Gnosis en geloof in het vroege christendom. Een inleiding tot de gnostiek”, Uitgeverij Meinema, Zoetermeer, Holandia 1998).

Zważmy jednak, że jeśli upierać się przy tezie o gnostycznym „elitaryzmie”, to pamiętać warto, że i sam Pomazaniec w takim razie był „elitarystą”. Nie raz i nie dwa przypisano mu przecież w ewangeliach kanonicznych wypowiedzi czy to o powołanych i wybranych czy to o szerokiej bramie i wąskiej furtce. Czegokolwiek jednak by nie powiedzieć o tym tak zwanym „elitaryzmie”, to różni się to zupełnie od ekskluzywizmu, z którym nie ma niczego wspólnego, ale który niejednokrotnie pojawia się jako zarzut. Tym, którzy tutaj wspominają czasem o tym ekskluzywizmie, warto w tym miejscu powiedzieć wprost, że czegoś takiego jak „gnostycki ekskluzywizm” po prostu ani nie ma, ani też nigdy nie było pod żadną szerokością geograficzną. Jeśli ktoś nie czuje się jeszcze przekonany, to proszę go o to, by zechciał on wskazać na konkretne jego przykłady. A jeśli ich nie zna, to proszę, niech wykaże nam tutaj, gdzie np. buddyzm jest „ekskluzywistyczny”. Gnostycyzm i buddyzm są jak najbardziej porównywalne, więc nie powinno być problemów z rzucaniem „pełnymi garściami” dowodów i poszlak…

„Jezus roześmiał się i rzekł: Czemuż jesteście zatroskani? Czego szukacie?” („Sophia Jezusa Chrystusa”)

Ocena gnostycznego Christosa jako nieludzkiego, lecz eterycznego (bo się nie śmieje, nie smuci, nie je i nie pije) jest już zupełnie pozbawiona jakichkolwiek podstaw. Jeśli gnostycki Christos jest „eteryczny”, to oznacza to, że właściwie każdy z nas jest „eteryczny”, bo według „dualizmu” gnostycznego dusza ludzka pochodzi z innego wymiaru niż ciało (7).

Różnica wizji „ortodoksyjnej” i gnostycznej polega na tym, że gnostyczna (tak dawniej jak i dziś) zdawała się rozróżniać Jezusa i Chrystusa jako niekoniecznie jedno i to samo, czyli że czynnik ludzki i boski mogły być rozpatrywane oddzielnie. Natomiast „ortodoksyjna” stworzyła wizerunek Jezusa będącego tym samym co Chrystus, człowieka będącego równocześnie Bogiem. Według prof. Alvara Ellegårda, począwszy od biskupa Ignacego z Antiochii, datuje się pogląd, że należy propagować wizerunek Pomazańca jako „solidnie ludzki”, gdyż taki wizerunek byłby ludziom bardziej pomocny w uznaniu jego zmartwychwstania jako modelu dla ich własnego przetrwania po śmierci („Jesus. One Hundred Years Before Christ. A Study In Creative Mythology”. Century, London 1999). Ale tak jak dla wielu taki wizerunek jest przez to bardziej wiarygodny, tak dla innych jest on pozbawiony tej wiarygodności właśnie z powodu owej „sztywności” powiązania w nim czynnika boskiego z ludzkim. Stąd też dla wielu dzisiaj ten boski Jezus jest nieprzekonujący, zaś ten ludzki Jezus stał się… wyeteryzowany właśnie. W gnostycznej ewangelii Filipa ten Jezus całuje (i to niejednokrotnie) Marię Magdalenę. I każda sugestia, że owo całowanie oznaczać mogło cokolwiek więcej niż tylko przyjaźń, jest traktowane (i to właśnie, co ciekawsze, przez „ortodoksów”, a nie przez gnostyków) jako niemal „skandal” (8). Okazuje się zatem, że ten rzekomo „oderwany od rzeczywistości fantom” gnostyków jest zdolny do rzeczy, których nie czyni (a nawet „nie może” czynić!) Bóg-Człowiek „ortodoksów” (ba, gnostycki Jezus nawet tańczy! – ucząc przy tym jednocześnie).

Dr A. Palla w swym artykule „Jezus: człowiek czy Bóg?” przyznał, że postawa kościoła wobec seksu była negatywna. Ale prędko dodaje, że korzenie tego tkwią w gnostycyzmie. Zbyt prędko tak stwierdził… Jeśli bowiem już, to nie tyle w gnostycyzmie, ile raczej w dualizmie, który może występować w gnostycyzmie, ale i poza nim również. Na przykład Plotyn był dualistą, ale nie gnostykiem (często gnostyków krytykował). Faktem jest, że wielu (jeśli nie większość) nieżydowskich gnostyków chrześcijańskich zdawała się być dualistami w starożytności. Jest też w związku z tym prawdopodobne, że gnostycy ci przynajmniej częściowo ponoszą odpowiedzialność za ten stan rzeczy. Natomiast stanowczo należy sprostować i uzupełnić stwierdzenie dra Palli, z którego wynikać miałaby zasada: dualizm=gnostycyzm=negatywny stosunek do płciowości. Tym bardziej, jeśli negatywne „skutki uboczne” tego dualizmu (dualizm daje poza tym także pozytywne skutki) tak chętnie przyswajane były akurat przez „ortodoksyjnych” antygnostyków. A już zwłaszcza wtedy, gdy owi „ortodoksi” wykazywać zaczynali daleko więcej negatywnego stosunku np. do kobiet w kościele niż owi gnostyczni dualiści. Owi gnostycy nie byli oczywiście nikim w rodzaju współcześnie rozumianych „feministów”, to jasne. Jednak kobiety były traktowane wśród nich w większym stopniu na równi z mężczyznami niż wśród „ortodoksów”. Niejednokrotnie bowiem owi „heretycy” byli z tego powodu przedmiotem ostrych ataków ze strony swych oponentów, co również jest jasne, gdyż dokumenty pisane przez liderów ówczesnej „ortodoksji” dowodzą tego same swoją treścią ponad wszelką wyobrażalną wątpliwość.

Jeśliby bezkrytycznie zgodzić się z uwagami dra Palli, to czy dowodzić by to miało, że akurat pod względem niechęci do płciowości „ortodoksi” staliby się nawet „bardziej gnostyccy od gnostyków”? Jeśli tak, to szkoda, że przerośli ich oni akurat na tym polu, a nie tam, gdzie mogło to być dla nich znacznie korzystniejsze (9).

My, doketyści…

Cytowałem w poprzedniej części artykułu wypunktowane przez Toma Harpura rozumienie prawd wiary chrześcijańskiej. Autor ten wierzy w istnienie wewnętrznego Chrystusa w każdym człowieku. Taki „Christos” to „namaszczenie”, które oczywiście nie ma charakteru cielesnego, lecz wyłącznie duchowe. Jak uplasowałby się Tom Harpur, jeśliby został „skategoryzowany” przez naszych dzisiejszych „herezjologów”? Czy nie jako doketysta lub raczej neo-doketysta właśnie? Przeglądając jego wypunktowane deklaracje przekonujemy się jednak, że ten doketyzm nie jest wcale taki dziwaczny, śmieszny, straszny i niedorzeczny jak nasi herezjologowie chcieliby, abyśmy wierzyli, prawda? Antyczni herezjologowie mówią nam przynajmniej coś o wierzeniach antycznych doketystycznych literalistów, według których to wierzeń Chrystus miał nie mieć ciała, a jedynie sprawiać wrażenie, że je miał. To, czego nam ci herezjologowie nie powiedzieli (bo może sami nie wiedzieli lub nie chcieli powiedzieć) to to, czy przywódcy owych doketystów byli takimi samymi literalistami jak i ludzie prostej wiary w ich kościołach. Okazuje się, że jednak nie. Gdy tylko pada pytanie o to, czego uczyli doketyści, standardowa odpowiedź „ortodoksyjna” mówi nam o tym, że nauczali oni, że Chrystus nie miał ciała, lecz jedynie jego pozór. By to zaś podeprzeć ewidencją, wskazują na mity gnostyckie, w których to kto inny został ukrzyżowany zamiast niego. Ba, w niektórych z tych mitów Jezus, będąc krzyżowany, wręcz się śmieje!

Odnosi się wrażenie, że tutaj, tak jak i gdzie indziej, próbuje się wskazywać na literę mitu zamiast na jego przesłanie (10).
Tymczasem doketystyczna prawda jest inna. Już pięć wieków przed narodzeniem chrześcijaństwa Eurypides (ok. 480 406 r.p.n.) w „Bachantkach” („Bachae”) napisał coś podobnego o bogu Dionizusie. Dionizus, którego król Pentheus kazał zakuć w łańcuchy, kpił sobie z Pentheusa tymi słowy:

„Tam zakpiłem sobie z niego. On myślał,
Że związywał mnie; lecz ani mnie nie trzymał, ani nawet tknął,
Głupiec”

Podobnie cierpienia Jezusa opisano w „Apokalipsie Piotra”, gdzie Jezus wyjaśnia Piotrowi, że żywy Jezus nie cierpi. Czemu służyły takie teksty? Czy próbie wykazania, że historyczny Jezus nie cierpiał? Nic podobnego. Uczą one po prostu, że można, uzbroiwszy się moralnie, pokonać cierpienie, gdyż będąc na nie przygotowanym, jesteśmy w stanie znieść je lepiej! Stara to prawda (i jak najbardziej sprawdzalna praktycznie!), z głoszenia której religie nie zrezygnowały w ciągu wielu tysięcy lat swego istnienia. I dziś jeszcze powtarzają ją, wszystkie one, od hinduizmu i buddyzmu aż po współczesną scjentologię, używając nawet tych samych słów, które znajdujemy też w innym jeszcze chrześcijańskim tekście gnostycznym, znanym jako „Dzieje Jana”:

„Gdybyś wiedział jak cierpieć,
Byłbyś w stanie nie cierpieć.
Patrz poprzez cierpienie,
A uzyskasz brak cierpienia„

Dlatego też ten sam tekst mógł śmiało twierdzić:

„Słyszeliście, że cierpiałem, ale nie cierpiałem.
Byłem niecierpiącym, a jednak cierpiałem.
Przekłuty byłem ja, a jednak nie skrzywdzony.
Powieszony byłem, a jednak nie powieszony.
Krew spływała ze mnie, a jednak nie spływała.”

A zatem nie chodzi tu o to, by negować cielesność Jezusa z Nazaretu. Dlatego też „Apokalipsa Piotra” tłumaczy:

“Zbawiciel rzekł do mnie: “Ten, którego widziałeś na drzewie radosnego i roześmianego, jest żywym Jezusem. Lecz ten, w którego dłonie i stopy wbijają gwoździe, jest jego cielesną częścią, będącą namiastką oddaną na pohańbienie, tą co powstała na jego podobieństwo. Lecz spójrz na niego i na mnie.”

Tekst wyraźnie mówi o dwóch osobach: boskiej oraz ludzkiej, cielesnej, będącej „na obraz i podobieństwo”, lecz niedoskonałej.

Mamy zatem do czynienia z opisanym już wyżej rozdziałem na ludzkiego Jezusa i boskiego Chrystusa (Jezus to „człowiek”, Chrystus to „Bóg”, co jest odpowiednikiem starożytnego podziału typu daimon/eidolon, gdzie daimon uosabia czynnik boski w człowieku, a eidolon jest cielesnym wizerunkiem – patrz również przypis 15 w dalszej części tekstu). Jeśli w człowieku duch ma zapanować nad materią, to oczywiście najpierw trzeba rozróżnić między tym duchem i tą materią. Mit wyraźnie to ilustrujący może okazać się bardzo pomocny. Nie zapominajmy bowiem o tym, z czym zgadzają się przecież wszyscy: że w tym wypadku istotnie chodzi tylko o mit.

Nawet tam, gdzie mowa o innej osobie (jak Szymonie z Cyrenajki) ukrzyżowanej zamiast Pomazańca, też mamy do czynienia jedynie z alegorią, gdyż, jak piszą T. Freke i P. Gandy, „takie doktryny byłyby istotnie, zgodnie z poglądem literalistów, niesmaczne i śmieszne. Jest to jednak niezrozumienie (lub, co bardziej prawdopodobne, celowe wypaczenie!) nauczania gnostycznego. W rzeczywistości ‘iluzjonizm’ jest po prostu częścią rozumienia historii ukrzyżowania jako wprowadzającej alegorii zawierającej starożytną pogańską doktrynę daimona/eidolona.” (Gandy „The Jesus Mysteries. Was the ‘Original Jesus’ a Pagan God?”. Thorsons, 1999, s. 148).

DoketosOto tak na dobrą sprawę cały sens doketyzmu. Czy jest on istotnie „nieludzki”, „pozbawiony człowieczeństwa”, „odwracający się od rzeczywistości ziemskiej”? Już samo moralne przygotowanie się choćby do „patrzenia przez cierpienie dla uzyskania braku cierpienia” wymaga nie lada ćwiczeń, a tego już z pewnością nie dałoby się zakwalifikować jako „odwrócenia się” od ludzkiej rzeczywistości. Cała teza o dziwnym rzekomo charakterze doketyzmu jest w gruncie rzeczy nie lepszą „fikcją literacką” niż powieść Dana Browna „Kod Leonarda da Vinci”…

Jeżeli dalej naucza się w kościołach, że doketyzm „negował” czyjąkolwiek cielesność i przedstawia się tam literalistyczną wersję tego, co rozumieć należy alegorycznie, to znaczy to jedynie, że chrześcijańska edukacja pod tym względem – przynajmniej na zasadniczym poziomie, dla t.zw. szerokiego kręgu odbiorców – osiągnęła dno dna.

Gnostycy byli, jak to ujmują Freke i Gandy „’psychonautami’, którzy śmiało badali ostateczne granic wewnętrznej przestrzeni, poszukując początków i znaczenia życia”.

Podejrzewam, że chyba najbardziej nawet antydoketystycznie nastawieni zauważą bezsens swych własnych zarzutów, jeśli tylko spróbują doszukać się znaczenia tej „herezji”. Wtedy sami przekonaliby się dowodnie, że tak naprawdę to w ogóle nie jest żadna herezja… I co najważniejsze dla nich samych: aby być takimi doketystami, w żadnej mierze nie muszą rezygnować ze swych posiadanych obecnie poglądów, gdyż w rzeczywistości doketyzm nie godzi dosłownie w żaden pogląd reprezentowany w chrześcijaństwie. Czy Jezus z Nazaretu pojawił się w historii ludzkości tylko i wyłącznie w postaci cielesnej? Przypuszczam, że nie ma w tej chwili na świecie takiego chrześcijanina, któryby nie odrzucił takiego stwierdzenia z niesmakiem.

Nie mogę wypowiadać się w imieniu innych osób. W swoim własnym zakresie natomiast odnalazłem w doketyzmie nie jakąś dziwaczną i śmieszną bajeczkę (bo w taki sposób lubią przedstawiać to niektórzy w nadziei że w ten sposób bardziej uwiarygodnią swoją własną wersję wiary), lecz – wręcz odwrotnie – najbardziej przemyślany, najrozsądniejszy, najlogiczniejszy i najwięcej dający do myślenia wyraz wiary w całej historii religii chrześcijańskiej od wieku I naszej ery aż po czasy nam współczesne.

Chrześcijańscy poganie i pogańscy chrześcijanie…

„Wiele z tego, co napisane jest w księgach pogańskich, znajduje się także w księgach Kościoła Bożego. To, co je ze sobą łączy, to słowa tryskające z serca, prawo zapisane w sercu” (Walentyn)

Analogie między chrześcijaństwem a innymi religiami były oczywiste i „ortodoksi”, tak jak i gnostycy byli tego w pełni świadomi.

Doprawdy, trudno byłoby dokonać rozgraniczenia między chrześcijaństwem a kultami Ozyrysa-Dionizusa czy Attisa na zasadzie „historyczności” fizycznego zmartwychwstania Jezusa i nie-fizycznego zmartwychwstania tych pozostałych postaci. Wszystkie te religie i kulty miały swoich literalistów (wierzono kiedyś w Egipcie, że Ozyrys był niegdyś człowiekiem; według innych Mitras miał naprawdę żyć przed naszą erą w Persji). Między mitologią chrześcijańską a pozostałymi mitologiami nie ma identyczności (nigdzie nie ma identyczności między religiami), ale analogie są niezaprzeczalne i to do tego stopnia, że praktycznie cała opowiedziana w ewangeliach historia Jezusa wzięta jest z religii pogańskich i to „od A do Z” (11).

Chrześcijaństwo czerpało niezwykle obficie z wcześniejszych religii, których jest wynikiem i synkretycznym produktem. Gnostycy nie uważają za stosowne temu przeczyć na każdym kroku, lecz zamiast tego otwarcie to przyznają, nie traktując tego jako ujmy. W starożytności też w związku z tym nie uważali innych religii za swych wrogów. Zapraszali oni „pogan” niejednokrotnie do udziału w ich obrzędach, a ci z kolei rewanżowali im się tym samym. Jest to coś, do czego wielkie dzisiejsze denominacje chrześcijańskie dochodzą współcześnie, kilkanaście wieków poźniej.

Różnica w podejściu „ortodoksów” i gnostyków do pogaństwa była jednak taka, że o ile gnostycy uznawali istniejące dziedzictwo za rzecz pozytywną, co wpłynęło także na ich osobisty stosunek do tych innych religii oraz ich wyznawców, o tyle „ortodoksi” owo dziedzictwo potraktowali jako swego rodzaju „diabelską mimikrę przez uprzedzenie” (12)

Pan Roman Zając słusznie zatem wskazał na pokrewieństwa między naszymi gnostykami i tak zwanymi „poganami”. Mniej szczęśliwie jednak określił „pogańską mentalność” jako „akceptującą tylko duchowy sposób ewentualnej egzystencji”. Tymczasem „poganie” nie byli jednolici i trudno byłoby ich wszystkich „wrzucać do jednego worka”. Jeśli istotnie tak było, jak pisze p. Roman, to skąd u tychże „pogan” wiara w… reinkarnację ? A przede wszystkim: skąd ona wzięła się też wśród naszych gnostyków?

Cytowany przez p. Romana ks. Szymik próbuje przeciwstawić wiarę chrześcijańską wierze „pogańskiej” bazującej na „przekonaniach o misteryjnej witalności przyrody, na ezoterycznych (…) tezach o boskości samego życia i jego ostatecznej niezniszczalności…”. Według ks. Szymika wiara chrześcijańska opiera się na „Wszechmocy pochylonego nad człowiekiem i światem Boga Miłości, Stwórcy i Zbawiciela”. Pięknie powiedziane. Tylko gdzie i jak pokazuje to, że ten Bóg innych religii (i „herezji”)… nie jest „pochylony nad człowiekiem i światem”? W jaki sposób miałaby temu przeczyć reinkarnacja, wiara w boskość samego życia i jego ostateczną niezniszczalność? Wszystkie te elementy równie dobrze świadczą na rzecz Boga „pochylonego nad światem” co jakikolwiek pogląd naszych „ortodoksów”. To, czego Bóg chce dla ludzi, to pokazuje zdolnością każdego człowieka (a nie tylko kogoś sprzed dwudziestu wieków) do duchowgo „zmartwychwstania”. To jest już „zapisane” w każdym człowieku, taki jest już charakter tego dzieła stworzenia. A do Pana Romana mam pytanie: jak można pogodzić wiarę w boskość i niezniszczalność życia z jakąkolwiek „postawą antyhistoryczną”, zarzut której kierowany jest przeciw gnostykom? (13)

Święty Paweł: „nasz” czy „wasz”?

Tak, to prawda, że w NT są fragmenty polemik z niektórymi gnostykami. Ale jednak nie z gnostycyzmem w ogóle. Prawdą jest, że niektórzy teologowie i bibliści wyrażali opinię, że Paweł z Tarsu polemizował z gnostykami w swoich listach. Na przykład Rudolf Bultmann („Theology of the New Testament”, New York 1951-55, t.1 s.169) twierdził był, że gdy Paweł używa gnostycznych sformułowań, to po to, by uczynić „wielką polemikę” gnostykom. Jednak argumenty takie są tak słabe, że inni autorzy, np. Elaine Pagels (na zdjęciu) nie mieli najmniejszych problemów z uporaniem się z nimi („The Gnostic Paul”. Trinity Press International, 1975). Na uwagę zasługuje głównie fakt, że ci gnostycy, z którymi Paweł miał jakoby „polemizować”, nigdy jakoś nie mieli mu tych „polemik” za złe. Było akurat odwrotnie: zawsze się na Pawła powoływali, zamiast z nim polemizować, i to do tego stopnia, że dla nich to Paweł właśnie z reguły był największym autorytetem spośród wszystkich apostołów. Natomiast Marcjon uważał wręcz, że to Paweł jako jedyny właściwie zrozumiał przesłanie Christosa. Dlatego też jego pierwotny kanon chrześcijański w lwiej części składał się z pism tego apostoła. Absolutnie nic nie jest w stanie zmienić faktu, że analogie w jego pismach oraz pozostałych gnostyków są po prostu niepodważalne. Ale zresztą czym są owe pojawiające się tu i ówdzie opinie takich czy innych biblistów wobec ich własnej niezachwianej pewności, że Paweł polemizował przede wszystkim nie z gnostykami, lecz z t.zw. „judaizerami”, co to obstawali przy prawie Starego Testamentu? Paweł nigdy i nigdzie nie potępił gnozy, ani też z gnozą tym bardziej nie „walczył” (tak jak zresztą nigdy nie wypowiedział się np. przeciw wierze w reinkarnację). Kontrastuje to ostro z jego bezpardonowymi nieraz atakami na rozmaite „psy”, co to pragną obrzezywać itd.

A co do tak zwanego „Credo korynckiego”, to dlaczego powoływać się jedynie na 1Kor 15; 14, skoro ono tak naprawdę jest nieco dłuższe i dosłownie w tym samym rozdziale 15 w wersecie 50 Paweł mówi kategorycznie, „że ciało i krew nie mogą posiąść królestwa Bożego, i że to, co zniszczalne, nie może mieć dziedzictwa w tym, co niezniszczalne”. Paweł potwierdza zmartwychwstanie, ale nigdzie nie mówi o fizycznym „pustym grobie”. Werset 50 zaś zdaje się temu przeczyć (14). Jego zaś pogląd na to jakim Synem Bożym był Christos, wynika już ze wstępu do listu do Rzymian (Rz 1;4), gdzie pisze on, cytujemy dokładnie i według kolejności tekstu greckiego, o:

„…ustanowionym synem bożym (…tou oristhentos uiou theou…) z mocą według ducha świętości (…en dynamei kata pneuma ‘agiosynes…) przez powstanie z martwych (… eks anastaseas nekron…), Jezusie Chrystusie, Panu naszym (…Iesou Christou tou kyriou ‘emon).”

Czyli, krótko i węzłowato, Jezus został ustanowiony synem bożym (z mocą według ducha świętości) gdy powstał z martwych, a zatem dopiero po swej śmierci cielesnej. Koniec, kropka. Nic więcej Paweł tam nie napisał (15).

O czym zatem mówi Paweł w 1Kor 15; 14, gdy stwierdza „Jeśli Chrystus nie został podniesiony („egegertai”, od: „egeiro”), daremne jest nasze nauczanie („kerygma”), próżna jest także wasza wiara” ?

No cóż, interpretacja zależy od czytającego. Dla mnie jest tu mowa o symbolicznym „powstaniu z martwych”, czyli o przebudzeniu duchowym. Tak też wielu chrześcijan interpretowało te wersety już w starożytności (16)

Natomiast nie ma wątpliwości, że do Pawła odwołują się zarówno „ortodoksi” jak i „heretycy”. Zwracano już uwagę na ten fakt „nieskończoną” ilość razy. Może to wynikać z faktu, że ów autor potrafił dostosować swój styl do obu grup w łonie kościoła, na co zwraca uwagę wspomniana już Elaine Pagels (17).

Jezus Ortodoks?

Jezus z Nazaretu był Żydem, to prawda. Ale jakim Żydem?

Judaizm istniejący w I wieku n.e. (a nawet wcześniej) nie był w żadnym wypadku jednolitą, sztywną „ortodoksją”, lecz konglomeratem rozmaitych idei czerpanych z żydowskiej (i nie tylko żydowskiej) historii i tradycji. Istniały w nim rozmaite „stronnictwa” (lub „sekty”, jeśli kto woli) i nie brakowało w nim doktrynalnych sporów. Byli Żydzi, którzy uznawali tylko swoje Pismo, byli też tacy, którzy oprócz Pisma uznawali także ustną tradycją jego interpretowania, byli tam swego rodzaju „konserwatyści” i „liberałowie”. Obok sztywnego Shammaia był w I w.p.n.e. słynny rabin Hillel (18). Stare pisma żydowskie były przeinterpretowywane (co akurat w judaizmie nie stanowiło nowości), jak w Aleksandrii, będącej intelektualnym centrum, również dla Żydów. Działał tam Filon obficie „platonizujący” swoje interpretacje Pisma. Nie brakło esseńczyków, których niejednokrotnie łączy się „ideowo” z Janem Chrzcicielem i Jezusem z Nazaretu.

Istniały żywe kontakty kultury żydowskiej i innymi kulturami. Pod wpływem Babilonii wielu Żydów zajmowało się np. astrologią i niektórzy żydowscy historycy posuwali się nawet do stwierdzeń (Józef Flawiusz, Filon czy Aristobulus), że to Żydzi stworzyli tę dziedzinę (!).

Tradycje duchowe były czerpane od „pogan”, np. to od nich właśnie Żydzi przejęli koncept „nieśmiertelnej duszy”, którego na próżno by szukać w najstarszych pismach Starego Testamentu, a który pojawia się tam dopiero począwszy od Księgi Daniela. Kultura żydowska, a to dotyczy jak najbardziej również religii, rozwijała sią normalnie w licznych kontaktach z sąsiadami. Nie brakło żydowskich gnostyków, nie brakło interpretowania Jahwego na iście „dionizyjski” sposób. Nie tylko zresztą interpretowania, bo forma obrzędu też niejednokrotnie przypominała „pogańską”. W swych „Historiach” Tacyt pisze między innymi:

„Fakt, że żydowscy kapłani wykonywali swe śpiewy przy dźwiękach fletów i bębnów ukoronowani bluszczem oraz że w świątyni znaleziono złotą winorośl, przywiódł niektórych do wniosku, że wielbili oni Libera” (Liber to rzymska „odmiana” boga Dionizusa).

W promieniu 25 km od Nazaretu, gdzie żyć miał Pomazaniec, było 12 miast i miasteczek greckich, w tym najbliższe, Sephoris (o ledwie kilka kilometrów) oraz największe, Kaisarea Filippi (Cezarea). Inne niedalekie miasto, Gadara, miało swego czasu szkołę filozofii „pogańskiej”. Z Gadary wywodziło się kilku znanych pisarzy i filozofów greckich, jak Meleager, Mennipus czy Filodemus. W położonym nieopodal Scythopolis było centrum mistycznego kultu dionizyjskiego. W Betlejem (tak jest: w tym Betlejem!) istniała grota oraz gaj, oba poświęcone bogu Dionizusowi, którego alegoryczna historia powtórzona została w chrześcijańskich podaniach o Chrystusie.

To w takim właśnie środowisku i w takim, zróżnicowanym judaizmie przyszedł na świat Jezus z Nazaretu. Ewangelie kanoniczne pokazują go jako wierzącego Żyda, ale zdecydowanie nie jako „ortodoksa” lub „zelota”: raz za razem łamie on publicznie nakazy prawa, ogłasza przestarzałość niektórych nakazów i w „liberalny” sposób traktuje on szabas, twierdząc przy tym, że to szabas jest dla ludzi, a nie odwrotnie. Jego stosunek do szeregu zwyczajów judaizmu wydaje się analogiczny do stosunku dzisiejszych chrześcijańskich „heretyków” do niektórych praktyk i tekstów, np. podważają oni publicznie niektóre punkty „Credo” nicejsko konstantynopolitańskiego, lecz póki co spokojnie je dalej recytują co niedzielę po kazaniu w czasie mszy lub nabożeństwa (19).

W wielkim skrócie, czyli jak do tego doszło…

W początkach XX wieku Wielebny F. Lamplugh we wstępie do tłumaczenia znalezionego w 1769 roku starożytnego kodeksu pism gnostycznych znanego jako „Codex Brucianus” postawił był kwestię:

„Najnowsze badania podważają tradycyjne spojrzenie, wnioski i „fakty”. Dla niektórych już dziś i dla wielu w przyszłości palącą kwestią jest lub będzie nie to, w jaki sposób szczególnie głupia i rozpasana herezja wyrosła w kościele, lecz w jaki sposów kościół wyrósł z wielkiego ruchu gnostycznego i jak dynamiczne idee gnozy zostały skrystalizowane w dogmat?”

(“The Gnosis of the Light: A Translation of the Untitled Apocalypse contained in the Codex Brucianus”. London, J. M. Watkins, 1918. Cytowane za: T. Freke / P. Gandy „The Jesus Mysteries. Was the ‘Original Jesus’ a Pagan God?”. Thorsons, 1999, s. 109)

Timothy Freke i Peter Gandy, cytowani już w poprzedniej części, w innej swojej książce („Jesus and the Goddess. The Secret teachings of the original Christians”. Thorsons, London 2002, s. 54-55) zdają się trafnie na to pytanie odpowiadać:

alpha_and_omega_copy“Religie w charakterystyczny dla siebie sposób mają swój początek w charyzmatycznych mistrzach dzielących swoje osobiste rozumienie gnozy z niewielkimi grupami duchowych entuzjastów, nauczając odwiecznej filozofii na swój własny unikalny sposób. W miarę upływu czasu liczba uczniów wzrasta aż w końcu jest ich zbyt wielu, by wszyscy oni mieli osobisty dostęp do nauczyciela. Niepraktyczne staje się kontynuowanie działalności jako rozprzestrzeniona grupa anarchicznych mistyków, stąd też ci posiadający bardziej autorytarną naturę rozpoczynają organizację. Zanim się ktokolwiek zorientuje, powstaje nowa religia. Lecz im bardziej proporcja między uczniami a mistrzem traci równowagę, tym mniejszy staje się poziom rozumienia nauczania. Subtelne nauki alegoryczne zostają zrozumiane w powierzchowny, literalny sposób. Trajektoria wykazuje nieuniknioną degenerację z prostych, ale przemyślanych nauk gnostycyzmu w płytkie, lecz często skomplikowane nauki literalizmu. Dokładnie coś takiego przydarzyło się chrześcijaństwu.”

Tak czy inaczej, gnostycyzm jest istotnie starszy od chrześcijaństwa, tym bardziej zatem od tego, co od II wieku n.e. zaczęło być tworzone jako ortodoksja. Trudno zatem zgodzić się z twierdzeniem, że należą jej się jakieś szczególne względy „pierwszeństwa” w naszej religii.

Nie da się „walczyć z gnozą”, samo to pojęcie jest nielogiczne. Można walczyć z gnostykami lub gnostycyzmem, jeśli definiuje się on (lub jest definiowany) jako posiadający konkretne teorie i teologie (wtedy walczy się z tymi teoriami i teologiami). Ale „walka z gnozą” jest bez sensu. Jaka jest różnica między gnozą a gnostycyzmen rozumianym jako system? W przybliżeniu taka, jak między religijnością a religią. Możny strzaskać chrześcijaństwo, hinduizm, islam… Ale jaka istnieje pewność, że się taki „bojownik” pozbędzie religijności w rodzaju ludzkim?

Nawet gdyby zabronić gnostycyzmu, skonfiskować pisma gnostyczne i przymusowo wprowadzić wszędzie „ortodoksję”, to i tak wkrótce zacznie się w niej roić od gnostyków. Historia kościoła katolickiego, zwalczającego gnostyków przez całe stulecia, jest tego żywym i nieprzemijającym dowodem.

Przypisy:

1. Przede wszystkim zgadzam się z poglądem Rahnera, że istnieją „chrześcijanie anonimowi”. Nie jest to pogląd nowy, bo już w starożytności pojawiła się owa „anima naturaliter christiana”. Buddyści też mają podobne określenie. Mawiają nieraz, że „każdy człowiek rodzi się buddystą” i tylko od niego zależy, czy sobie kiedyś ten fakt uświadomi. W tym sensie wszyscy tutaj są „anonimowymi buddystami”. Zapewne również anonimowymi hinduistami, szintoistami, sikhami oraz „wyznawcami” kilku innych jeszcze religii. Zresztą odnosi się to nie tylko do religii. Nieżyjący już były prezydent Francji Francois Mitterand, który był masonem, mawiał, że każdy, kto podaje w wątpliwość jakikolwiek dogmat, jest tym samym już „masonem bez fartucha” (chodzi oczywiście o fartuch noszony przez masona podczas szczególnych okazji w loży).

Ci jednak, którzy wyraźnie identyfikują się z jakąś konkretną religią i należą do konkretnego kościoła, do „anonimowych” chrześcijan się nie zaliczają…

Próby wzajemnego wykluczania siebie z własnej religii nie są jedynie naszą specjalnością.

Wystarczy wspomnieć Allamaha Nooruddina, jednego z najlepszych tłumaczy Koranu na język angielski. Niejednokrotnie mówi się, że był to „jeden z największych erudytów Koranu w historii islamu”. Tymczasem wśród jego islamskich koreligionistów nie brakuje i takich, według których to w ogóle nie muzułmanin! Ze swej strony podobne problemy mają Żydzi, o czym informują niejednokrotnie serwisy ekumeniczne, np. w notatce “Żyd Żydowi nie-Żydem” http://www.ekumenizm.pl/article.php?story=20041125084452104&query=ortodoksyjni

2. Tymczasem gnostycy od początku traktowani byli jako część rodzącego sią ruchu chrześcijańskiego. Świadczą o tym rozmaite fakty. Na przykład wiadomo, że gnostyk Walentyn (Valentinus) kandydował (ok. roku 140 n.e.) na biskupa Rzymu. Przegrał z Piusem. Był już wówczas znany jako wielki nauczyciel gnostyczny. Nigdy nie został ekskomunikowany przez kościół rzymski, co dowodzi, że nie był on uważany wówczas tam za „dysydenta”. Próbował on godzić rozmaite nurty (przede wszystkim psychików i pneumatyków) w jednym kościele. Dopiero później drogi walentynian i „ortodoksów” zaczęły się rozchodzić. Ekskomunikowano natomiast Marcjona, czym ten chyba zbytnio się nie przejął (i to też dopiero po tym, gdy zaczął organizować swój własny kościół) najpewniej zresztą z powodu odrzucenia przezeń Starego Testamentu, czego z kolei Walentyn nie uczynił. Innym przykładem jest Bardesanes z Edessy (zwany „Bar-Daisan”). Ten niegdyś pogański gnostyk nawrócił się na chrześcijaństwo „ortodoksyjne”, ale gnostykiem pozostał do końca życia.

Ireneusz skarży się w „Adversus haereses”, że nawet za jego czasów wielu biskupów i diakonów katolickich szukało wtajemniczenia do ezoterycznych nauk gnostyków walentyńskich. Ale nie postulował on w związku z tym nawet, by tych biskupów ekskomunikowano. Polemiki „herezjologów” dają natomiast dowód rodzącego się „ortodoksyjnego” ekskluzywizmu. Ale dowodzą one też, że ten ekskluzywizm stanowił wówczas w kościele rzecz nową.


Nawet później, w czasach wymierzonego w gnostyków terroru na przełomie IV i V wieku n.e. „ortodoksi” tolerowali wśród siebie gnostyków, jeśli ci tylko gotowi byli nie przeczyć publicznie oficjalnej „bazie i linii” „ortodoksyjnej”. Przykładem tego choćby słynny Synesius z Cyrenajki (365 – 414 n.e.), ewidentny gnostyk, który studiował filozofię pod kierunkiem pogańskiej filozofki Hypatii z Aleksandrii (zamordowanej w wyjątkowo sadystyczny sposób w 415 r. przez „ortodoksyjny” motłoch). Został biskupem w kościele katolickim w 410 roku n.e. O Zmartwychwstaniu pisał m.in., że to “coś świętego i nie do opisania” i że w odniesieniu do niego „jestem daleki od podzielania opinii mas”. Tolerowano go pod warunkiem, że będzie filozofował jedynie prywatnie, nie publicznie (zakaz filozofowania był już wówczas oficjalnie wprowadzony w cesarstwie), zwłaszcza, że poglądem jego było, że religia to w najlepszym wypadku popularny wyraz prawd filozoficznych dla nie-filozofów.

3. I jako chrześcijanie marcjonici znani byli powszechnie również w starożytności. Przyznaje to również (choć z przysłowiowym już „płaczem i zgrzytaniem zębów”) wróg „heretyków”, Justyn Męczennik:

„I jest Marcjon, człowiek z Pontu, który jeszcze żyje i uczy swych uczniów wierzyć w innego jeszcze boga, większego niż Stwórca. I spowodował on z pomocą diabłów, że wielu we wszystkich narodach bluźni i przeczy temu, że Bóg jest stwórcą świata i twierdzi, że inna jeszcze istota, większa niż on, dokonała większych rzeczy. Wszyscy, którzy przejmują opinie od tych ludzi są, jak już powiedzieliśmy, nazywani chrześcijanami” („Pierwsza Apologia”, I; 26)

Nie jedyny to „pomnik” wystawiony heretykom przez „ortodoksyjnego” herezjologa: nie dość, że „nazywani chrześcijanami”, to jeszcze podąża za nimi „wielu we wszystkich narodach”! (chodzi, rzecz jasna, o narody imperium). Osobliwy to portret jakichś „dysydentów”… W ogóle energia, jaką użyto kiedyś na „walkę z herezją” i liczba pism skierowanych przeciw niej, zwłaszcza przeciw gnostykom tamtego okresu, świadczy, że nie chodziło o jakieś mało znaczące sekty „odszczepieńców”, lecz o dobrze już zakorzenione wyrazy wiary w religii chrześcijańskiej. Pod tym względem diatryby „herezjologów” stanowią niezamierzony „pomnik cenniejszy niż spiż i złoto” wystawiony gnozie i gnostykom.

4. By zilustrować ów ortodoksyjny ekskluzywizm, Ireneusz opowiada („Przeciw herezjom”) dwie plotki, których bohaterami są Marcjon, Polikarp, Kerinthos i apostoł Jan. W jednej z tych historyjek Marcjon, spotkawszy się z Polikarpem, pyta go „czy mnie poznajesz?”. Polikarp odpowiada: „Tak, poznaję pierworodnego szatana!”. W drugiej natomiast apostoł Jan udaje się do publicznej łaźni, a spostrzegłszy tam gnostyka Kerinthosa, wrzasnął do wszystkich obecnych, żeby czym prędzej i co sił w nogach stamtąd uciekali, gdyż jest tam „Kerinthos, wróg prawdy”. Sam też czym prędzej uciekł, nie biorąc nawet kąpieli. Bał się bowiem, że się łaźnia zawali, gdyż był tam taki „wróg prawdy”… („Przeciw herezjom”, III;III)

Przyjrzyjmy się bliżej tym dwóm plotkom: otóż w żadnej z nich, jak opowiedzianych w końcu przez ‘ortodoksa’, heretyk nie zachowuje się jak pyszałek szukający zaczepki, jak arogant lub co najmniej jak „ekskluzywista”, co to literalistyczny „plebs” ma w pogardzie. Marcjon jedynie pyta Polikarpa, czy ten go poznaje. Kerinthos nie czyni nawet tego, lecz występuje całkowicie biernie i nie mówi nic. Ciekawy kontrast stanowią u Ireneusza Polikarp oraz przedstawiony tam jako ‘ortodoks’ apostoł Jan: Polikarp jako pozbawiony manier chamowaty jegomość, a Jan wręcz jako człowiek niespełna rozumu.

Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której my, użytkownicy tego Serwisu, zbieramy się w jednym miejscu i czy to Pan Roman czy Wielebny Alfred, dostrzegłszy np. któregoś z tutejszych „heretyków”, podnosi krzyk, nakazując wszystkim wiać gdzie pieprz rośnie, bo jest wśród nich taki to a taki „wróg prawdy” i budynek może się zawalić…

Z całą pewnością nie byłaby to najlepsza reklama dla ‘ortodoksji’, ale Ireneusz taki właśnie stawia wzór, podpierając się przy tym innym jeszcze przykładem „teologii insultatywnej”, wersetami z tak zwanego „drugiego listu Jana” z Nowego Testamentu:

„Jeśli ktoś przychodzi do was i tej nauki nie przynosi, nie przyjmujcie go do domu i nie pozdrawiajcie go, albowiem kto go pozdrawia, staje się współuczestnikiem jego złych czynów” (2Jn 10-11).

Nie ma tu znaczenia jaki to „Jan” napisał ten list, który datowany jest na II wiek n.e. (więc apostoł nie miał szans go stworzyć). Natomiast zwraca uwagę, że to, co propaguje Ireneusz, to właśnie skrajna forma ekskluzywizmu; forma, w ktorej czytelnik zachęcany jest wręcz do wrogości i nienawiści wobec „heretyków” i to okazywanej im publicznie. Ireneusza zdawało się nawet nie żenować i to, że w celu jej propagowania, przedstawił on swych głównych bohaterów jako osobników chamowatych i tępych.

Dla porównania, trudno byłoby komukolwiek znaleźć jakikolwiek bądź strzępek dzieła jakiegokolwiek spośród znaczących liderów antycznego gnostycyzmu (jak Bazylides czy Walentyn), choćby cytowany przez któregoś z „herezjologów”, któryby zachęcał do podobnych „kurtuazji” wobec ‘ortodoksów’…

5. Przedstawione w długich rozdziałach „Stromateis” wywody Clemensa Alexandrinusa nie pozostawiają co do tego cienia wątpliwości. Uważał on np., że filozofia grecka oczyszcza duszę i przygotowuje ją do przyjęcia wiary, na której Prawda wznosi gmach Gnozy. Idealny gnostyk to według niego kombinacja człowieka kontemplującego plus filozofa plus naukowca, używającego rozumu do poznania tego, co daje wiara. Posuwa się on w związku z tym do stwierdzenia wartego dania pod rozwagę wielu naszym koreligionistom:

„Jeśli założymy, że ktokolwiek dałby gnostykowi wybór między znajomością Boga a wiecznym zbawieniem; i gdyby te dwie rzeczy całkowicie identyczne ze sobą mogły być rozdzielone; to bez najmniejszego wahania wybrałby on znajomość Boga uważając tę własność wiary, co z miłości wyrasta w wiedzę, za pożądaną samą w sobie”. (Księga IV, rozdz. XXII).

Plutarch
Plutarch

Można w wywodach Alexandrinusa odnaleźć echa wcześniejszych poglądów „poganina” Plutarcha z jego dzieła „Moralia” na podobny temat. Ciekawostkę stanowią tak nawiasem m.in. czynione przez autora paralele między poszczególnymi imionami a terminologią grecką:

„Tęsknota za prawdą, szczególnie za prawdą dotyczącą Bogów, jest tęsknotą za rzeczami boskimi, odkąd nauka oraz poszukiwanie obejmują badanie rzeczy świętych i są zajęciem bardziej pobożnym niźli poświęcanie się czystości i obecność w świątyniach. Co więcej, to poszukiwanie jest szczególnie miłe mądrej i miłującej mądrość Bogini, którą czcicie, a której samo imię zdaje się wskazywać, że wiedza i zrozumienie są jej domeną. „Isis” jest w końcu greckim słowem (chodzi o zbieżność z „gnosis”), tak jak jest nim imię jej wroga Typhon, który jest napuszony (od „tufi” „jestem napuszony”) ignorancją i kłamstwami. To on drze i niszczy święty tekst, który Bogini zbiera i składa z powrotem, by go ofiarować wtajemniczonym (…)

„Zapuszczanie brody (…) i noszenie togi nie czyni człowieka filozofem, tak jak noszenie lnianej szaty i golenie głowy nie czyni go prawdziwym czcicielem Izydy. Prawdziwy izydowiec to ten, kto otrzymuje we właściwy rytualny sposób rzeczy pokazane oraz dokonane, a dotyczące Bogów, a następnie poszukuje prawdy i bada ją w nich poprzez użycie rozumu.”

6. W swym dziele „Stromateis” Clemens Alexandrinus ma sporo do powiedzenia i na ten temat, szczególnie godne są polecenia rozdziały IX i X księgi V. Oto dwie małe próbki:

„„Gdyż wiem” – mówi apostoł – „że gdy przybędę do was, przybędę w pełni błogosławieństwa Chrystusa”; wyznaczając dar duchowy i gnostyczną wiadomość, którą, będąc obecnym, pragnie przekazać im (…) Lecz jedynie nielicznym z nich jest pokazane czym są rzeczy zawarte w tajemnicy.” (V;X)

„Nie jest pożądane, by wszystkie rzeczy były odkrywane bezładnie wszystkim bez wyjątku, lub korzyści mądrości komunikowane tym, co nawet we śnie ne byli oczyszczeni w duszy (gdyż nie jest dozwolone dawanie osobom przypadkowym tego, co sprokurowane zostało z tak pracochłonnym wysiłkiem); ani też tajemnice słowa nie mogą być wyjaśnione pospólstwu.” (V;IX)

Doprawdy, czytając Alexandrinusa, odnosi się nieraz wrażenie, że jego gnostycyzm był stosunkowo radykalny nawet jak na owe czasy…

Jest to dowód, tak nawiasem, że o fałszywości lub prawdziwości gnozy decydowała w oczach „ortodoksów” literalistyczna interpretacja tego, co się mówiło, a nie wewnętrzna tego treść. Krótko i węzłowato: można było wśród „ortodoksów” być nawet ultra-gnostykiem, byle tylko publicznie afirmować „ortodoksję”.

7. Nawet dzisiejsi niechrześcijańscy „technologiczni gnostycy”, scjentologowie, tak to definiują: „you are a spiritual being” („jesteś istotą duchową”). To jedno z pierwszych i najczęściej powtarzanych stwierdzeń w ich kościele. I nie oznacza to tam np. tego, że się ma duszę, lecz że to raczej dusza posiada ciało i umysł.

8. Pamiętam, że to właśnie na tym forum miałem kiedyś dłuższą dyskusję ż pewnym Dyskutantem na ten temat. Moje stwierdzenie, że Jezus mógł się był ożenić z Marią Magdaleną (nie twierdziłem, że on to zrobił, bo ewidencji brak, lecz właśnie tylko, że mógł) ów Dyskutant uznał niemal za „dowód”, że nie jestem chrześcijaninem!!! Bo w Jego opinii tak po prostu nie mogło być, gdyż Jezus nie przyszedł po to, by „spać z kobietą”. Jak zatem widać, nie ma takiego zarzutu przeciw gnostycyzmowi, którego nie dałoby się równie dobrze obrócić przeciw „ortodoksji”. No to jak to w końcu jest: który z tych „dwóch Chrystusów” jest bardziej „eteryczny” i „sterylny”: nasz czy Wasz?

Wielebny Alfred Palla (Wielebny, bo jest pastorem) zdaje się dostrzegać jedynie gnostyków ekstremistów: albo są radykalnie ascetyczni albo znów rozwiąźli (artykuł „Gnoza i gnostycy”) oraz że odnalezione w Nag Hammadi (r. 1945) teksty gnostyczne potwierdzają to, co o gnostykach pisali ich ortodkosyjni oponenci, których to oponentów niesłusznie w związku z tym posądzano o tendencyjność. Byłbym zatem wdzięczny gdyby wskazano nam które to konkretnie teksty z Nag Hammadi to potwierdzają, bo choć osobiście teksty te (w tłumaczeniach) czytałem, to jakoś nie mogłem w nich zlokalizować niczego, co by pasowało do takiego wizerunku owych ludzi, jaki Wielebny raczył był naszkicować w swoim artykule.

9. By wesprzeć tezę o gnostycznym poglądzie, że małżeństwo i seks są „rzeczą kalającą człowieka”, A. Palla posuwa się do stwierdzenia, że gnostyczna (pochodząca zapewne z II lub III w.n.e.) „Ewangelia Filipa” określa mianem „skalanej” kobiete w małżeństwie. Nie jest to dokładne. W “Ewangelii Filipa” nie ma mowy o tym, że kobieta żyjąca w małżeństwie jest skalana. Mowa jest o kobietach skalanych, gdy wspomina się, że komnata małżeńska „nie jest dla zwierząt, ani dla niewolników, ani dla skalanych kobiet, lecz dla wolnych mężczyzn i dziewic”. Jest mowa o tym, że złe duchy, męskie i żeńskie w formie, próbują skalać samotne kobiety i samotnych mężczyzn. Jeśli małżonkowie jednak są razem, nie ważą się tego czynić. O skalaniu utwór ten mówi jeszcze w paru innych miejscach, między innymi:

„Maria jest dziewicą, której żadna siła nie skalała.”

“Nikt nie może wiedzieć kiedy mąż i żona mają stosunek ze sobą, poza nimi samymi. W istocie małżeństwo na świecie jest misterium dla tych, co wzięli sobie żony. Jeśli istnieje ukryta wartość małżeństwa skalanego, o ileż bardziej nieskalane małżeństwo jest misterium! Nie jest cielesne, lecz czyste. Nie należy do pożądliwości, lecz do woli. Nie należy do ciemności lub nocy, lecz do dnia i światła.”

Zaden jednak fragment „Ewangelii Filipa” ani nie stwierdza wprost, ani też nie sugeruje, że małżeństwo kogokolwiek „kala”, obojętnie już czy chodzi o mężczyznę czy kobietę. „Wielkie jest misterium małżeństwa. Gdyż bez niego świat by nie istniał.” – to inne jeszcze stwierdzenie z „Filipa”. Akurat aluzji do małżeństwa jest u „Filipa” sporo, trudno je przeoczyć. A. Palla przypisał „Ewangelii Filipa” coś, czego w tym dokumencie nie ma. Jeśli Czytelnicy nie posiadają w domu egzemplarza, a w internecie polskie tłumaczenia obejmują jedynie fragmenty, służę chętnie pełnym tekstem zamieszczonym gdzie indziej w wersji angielskiej http://reluctant-messenger.com/gospel-of-philip.htm .

Przyznam tu na marginesie, że początkowo zamierzałem napisać artykuł „Gnostyk i chrześcijanin” jako polemikę z artykułami A. Palli. Po dłuższym namyśle jednak zdecydowałem, że napiszę tamten tekst jako całkowicie niepolemiczny. Zamierzałem bowiem skoncentrować się na pisaniu o tym, czym chrześcijański gnostycyzm jest, a nie na polemizowaniu z tym, czym on nie jest.

10. Dokładnie tak, jak się to robi w odniesieniu do doketystycznych elementów w Nowym Testamencie. Ewangelia „Według Jana” mówi w jednych fragmentach, że zmartwychwstały Chrystus był cielesny, bo jadł rybę i Tomasz mógł dotknąć jego ran. Ale w innych daje ona pełną satysfakcję doketystom: to „stuprocentowe” ciało potrafi niczym duch lub zjawa(czyli „doketos” właśnie…) nagle się pojawiać i równie nieoczekiwanie znikać, potrafi przechodzić przez zamknięte drzwi jak „biała dama” w starym zamku (wzbudzająca wśród widzących ją nie mniejszą konsternację niż Jezus w wieczerniku…), a poza tym wygląda tak dziwnie i… nierealnie, że jego najbliżsi uczniowie początkowo nie umieją go poznać…

Do jakiego stopnia literalistyczna była krytyka gnostycyzmu przez „ortodoksów”, niechaj świadczy pewien „argument” u Ireneusza. Skoro mianowicie Paweł opisał swoje własne doświadczenie jako wstąpienie do TRZECIEGO nieba (2Kor 12;2), to – jak pisze Ireneusz (księga II, rozdz. XXX, akapit 7) – „nie może być, że ci ludzie (t.j. „heretycy” przyp. MM) wstępują powyżej SIÓDMEGO nieba, bo z pewnością nie przewyższają apostoła”.

A zatem tym razem NUMERY okazały się decydujące: trzecie niebo jest prawowierne, siódme heretyckie (i oszukańcze zapewne).

11. Przyjrzyjmy się osobie:

  • Jest Bogiem wcielonym, Zbawicielem i Synem Bożym
  • Ojcem jego jest Bóg, a matką śmiertelna dziewica
  • Jego narodzenie zapowiada gwiazda na wschodzie
  • Rodzi się w grocie lub stajence 25 grudnia
  • Daje on ludziom szansę ponownego narodzenia przez obmycie wodą lub zanurzenie w niej
  • Cudownie zamienia wodę w wino na weselu
  • Triumfalnie wjeżdża na osiołku do miasta, podczas gdy ludzie machają mu na powitanie gałązkami oliwnymi
  • Uzdrawia chorych, wskrzesza umarłych, wypędza demony, ucisza sztormy
  • Posiada dwunastu uczniów
  • Jest niesłusznie oskarżony i stracony w ofierze za grzechy ludzi
  • Zmartwychwstaje trzeciego dnia
  • Ofiaruje swym uczniom i wyznawcom swe ciało i krew w postaci chleba i wina

Pytanie: kto to taki, o kim mowa powyżej? Odpowiedź: Ozyrys- Dionizus…

Justyn Męczennik w „Pierwszej Apologii” odnotował (pod adresem „pogan”):

„A gdy my również mówimy, że Słowo, które jest pierworodnym Boga, poczęte zostało bez unii seksualnej i że On, Jezus Chrystus, nasz Nauczyciel, został ukrzyżowany i umarł, i zmartwychwstał, i wstąpił do nieba, to nie głosimy niczego innego od tego, w co i wy wierzycie odnośnie tych, których wielbicie jako synów Jowisza.”

W sumie znaleziono około 200 analogii pomiędzy naszym Pomazańcem a motywami w samej tylko religii egipskiej (por.: Gerald Massey: „Ancient Egypt, The Light of the World: A Work of Reclamation and Restitution in Twelve Volumes” T. 1 i 2; „The Historical Jesus and the Mythical Christ”; The Natural Genesis” ).

12. W „Pierwszej Apologii” Justyn Męczennik napisał m.in.:

„Usłyszawszy proklamowanie przez proroków, że Chrystus ma przyjść i że niegodni spośród ludzi mają być karani ogniem, złe duchy wysłały wielu, by ich nazywać Synami Jowisza, mając nadzieję, że będą oni w stanie stworzyć u ludzi wrażenie, że te rzeczy, które są mówione o Chrystusie, są jedynie wspaniałymi opowieściami, jak te rzeczy, o których mówili poeci.”

Żeby zaś nadać większej wagi swoim słowom, Justyn dalej posuwa się do stwierdzenia, że Mojżesz „jest starszy od wszystkich pisarzy” (sic!).

Temu tonowi Justyna zawtórowali później inni, jak choćby Tertullian:

„Diabeł, którego interesem jest wypaczać prawdę, naśladuje dokładne okoliczności Bożych Sakramentów. Chrzci swoich wyznawców i obiecuje odpuszczenie grzechów ze Świętego Źródła i w ten sposób wtajemnicza ich w religię Mitrasa. Tak więc celebruje on oblaty chleba i przywodzi symbol zmartwychwstania. Uznajmy zatem zręczność diabła, który kopiuje pewne rzeczy z tych, co Boskie.”

Religia Mitrasa była również starsza od chrześcijańskiej, a zatem i tu miałoby chodzić o „mimikrę przez uprzedzenie”…

13. Gdzie tkwi jakakolwiek prawda tych uproszczeń typu: ortodoksyjny Chrystus jest naturalny, gnostycki nierealny? To zwykła „klisza” propagandowa, pozbawiona jakichkolwiek realnych argumentów. Jeśli już zależy komuś na rozkładaniu mitologii na czynniki pierwsze (nie mam nic przeciwko temu, sam to nieraz robię…), to czemu nie sięgnąć już konsekwentnie do wszystkich mitologii? Niejednokrotnie przeczytać można pogląd (i to autorów jak najbardziej utożsamiających się z „ortodoksją”), że ewangelie kanoniczne to nie historia do dosłownego traktowania, lecz zapis wiary prymitywnego kościoła. To od razu rodzi jak najbardziej uzasadnione pytanie, że jeśli ta wiara prymitywnego kościoła niekoniecznie odzwierciedla fakty, to dlaczego ma ona w ogóle być uważana za jakąkolwiek formę ortodoksji i dlaczego inny jej rodzaj ma uchodzić za jakąkolwiek „herezję”? A już tym bardziej należałoby się bardziej szczegółowe wyjaśnienie, dlaczego ten inny rodzaj wiary miałby być „niebezpieczeństwem” oraz co to w ogóle za „niebezpieczeństwo”, o którym wspomina w swym artykule Pan Roman Zając? (”Chrześcijaństwo gnostyczne?”).

Czasami odnosi się wrażenie, że argumenty przeciw gnozie i gnostycyzmowi skleca się po prostu „jak popadnie”. A ostateczny wniosek formułuje się zawsze taki właśnie, jaki najwygodniej w danej chwili wyciągnąć: jeśli chodzi gnostykom o duchowego Chrystusa (lub w ogóle jeśli podkreślają oni duchowość), to się nazywa, że to odwracanie się od rzeczywistości ziemskiej przez dualistów (to jak bym Pana słyszał…) i że taki Chrystus to „fantom oderwany od rzeczywistości” (tu się z kolei kłania Wielebny dr Palla…). Gdy znowu gnostycy mówią, że ten Jezus był bardzo ludzki i mógł nie być aseksualny, to znowuż następuje oburzenie na tych, co to „bezczelnie” „pomniejszają” i „ośmieszają” Syna Bożego. W jednym i w drugim wypadku podciąga się to pod „apostazję”, „niechrześcijaństwo”, jakąś tam „postawę antyhistoryczną”, „nieuznawanie rzeczywistości ziemskiej” i podobne „kategorie”, które jeśli już o czymkolwiek w ogóle świadczą, to właśnie o niczym innym jak o ekskluzywizmie, który niejednokrotnie próbuje się nam przypisać, choć nie ma on do nas zastosowania..

Cytowany przez p. Romana Zająca ks. Szymik też nie „wyłamuje się” z tego schematu. W obu cytowanych fragmentach robi dokładnie to, co opisałem powyżej, przecząc sobie samemu: w pierwszym ma za złe, że ktoś celebruje „boskość samego życia”; w drugim żaś oskarża o chęć zamienienia chrześcijaństwa w „spirytualistyczną sektę” nienawistną wobec… realizmu życia (sic!). Drogi Księże! Albo jedno albo drugie: nie możemy przecież nienawidzić realizmu życia i jednocześnie celebrować jego boskości!!!

Panie Romanie: Pan sam wie, jakimi to „argumentami” szermują nieraz „ortodoksi”. Jak zauważyła, zresztą słusznie, Zoe Oldenbourg („Massacre at Montségur. A History of the Albigensian Crusade”. Phoenix Press, London 2000) niekiedy wręcz ludzie sami niewiele mający wspólnego z “herezją” dostrzegają ewidentną przesadę w zarzutach kierowanych pod jej adresem. Nie trzeba daleko szukać: Encyklopedia Katolicka nadal szerzy wprost żenujące wymysły na temat choćby właśnie katarów, cytuję:

“Jednakże najgorszym niebezpieczenżństwem było to, że triumf zasad heretyckich oznaczał wymarcie rodzaju ludzkiego. To wyniszczenie było bezpośrednią konsekwencją doktryny katarskiej, według której każdy stosunek między płciami powinien być unikany oraz że samobójstwo, lub Endura, w niektórych okolicznościach było nie tylko legalne, ale zalecane”.

I dalej:

„Gdyby kataryzm stał się dominujący lub pozwolonoby mu tylko na istnienie na równych warunkach, jego wpływ nie mógłby nie okazać się zgubny”.

„Wymarcie rodzaju ludzkiego…”. Tu już trudno byłoby powiedzieć, że winowajca „nie wie, co mówi i czyni”. Jeden rzut oka na jakikolwiek kraj buddyzmu, opartego na podobnej podstawie, co kataryzm, wystarczyłby, by się przekonać jak tam „ludzkość wymiera” i jak „zgubny wpływ” wywiera na nią buddyzm… Powyższe cytaty naprawdę się znajdują w Encyklopedii Katolickiej. Warte są one istotnie przeczytania i dobrego zapamiętania…

(patrz: http://www.newadvent.org/cathen/03435a.htm )

Kto propaguje „obrzydzenie płciowością”, o którym pisze cytowany przez Pana Zająca Ks. Szymik? Zdaje się, że i on pomylił adresy posuwając się do tego zarzutu. Praktyki pokutne? A czyż nie znamy ich z historii katolickich zakonów? Katarscy perfekci mogli żyć w celibacie (jak nasi duchowni i zakonnicy), mogli nosić czarne szaty (jak nasi księża i mnisi), mogli być wegetarianami (jak mnisi buddyjscy), ale nikt nie potrafi wskazać, by praktykowane było przez nich samobatożenie rzemieniami, kijami lub też – jak w wypadku „św” Dominika – żelaznymi łańcuchami… Do niektórych praktyk pokutnych otwarcie zachęcano jeszcze w XX wieku, ale wśród zachęcających do tych praktyk trudno byłoby znaleźć gnostyka nie tylko już „ze świecą”, ale nawet z całym kandelabrem pełnym takich „świec”… Czytając nieraz nawet współczesne diatryby przeciw wszelkim heretykom, odnosi się wręcz wrażenie, że błędy i pomyłki „ortodoksji” również próbuje się „przy okazji” zrzucić na barki heretyckie…

Niczym australijski bumerang powraca zatem stale jedno i to samo pytanie: to kto właściwie odrzucał rzeczywistość ziemską?

Oczywiście, że najrozsądniejszą odpowiedzią na nie byłoby: niektórzy spośród „heretyków” i niektórzy spośród „ortodoksów”. Nie ma żadnej „żelaznej” reguły będącej „programowo” związaną z którąkolwiek ze stron debaty.

Ksiądz Szymik twierdzi dalej, że gnoza „chce uczynić z chrześcijaństwa spirytualistyczną sektę”. Przede wszystkim nie „sektę”, skoro gnostycy na ogół nie nawołują do poszatkowania kościołów na mniejsze wspólnoty i na ogół – jeszcze raz to podkreślmy – pozostają w swoich macierzystych kościołach, nie zmieniając denominacyjnej przynależności niczym „rękawiczek”. No, ale jeśli już, to już: odpowiedzmy tu na moment podobną „monetą”: w jaką zatem „sektę” pragną przemienić je niektórzy „ortodoksi” (bo uznajmy tu bezstronnie i optymistycznie, że nie wszyscy), zwłaszcza ci, którzy chcieliby zbudować jedną instytucję, jedną dogmatykę, jedną hierarchię, jeden zbiór regulacji i to wszystko razem oddać pod jedno przywództwo jednego (nieomylnego…) duchownego?

W pewnej mierze na to pytanie zdaje się odpowiadać, również cytowany przez Pana Zająca, o. Jacek Salij. Pisząc o rodzącej się „ortodoksji” wczesnego chrześcijaństwa, zauważa on:

„ta nowa regulacja życia wiary nie obyła się bez utraty pewnej „wolności twórczej” na rzecz Instytucji zatroskanej o swą samoobronę”.

Idąc dalej tym samym torem dochodzimy do wniosku, że takie zjednoczenie „nie obyłoby się” bez… dalszej utraty owej wolności. Możnaby pójść jeszcze dalej, pytając jaki zatem „produkt finalny” uzyskalibyśmy u kresu tego procesu „utraty na rzecz Instytucji”?

14. Oczywiście, że tego faktu nie odkryto niedawno. Był znany i wtedy zarówno „heretykom” jak i „ortodoksom”. Ireneusz zdawał się być sfrustrowany tym, że werset ten jest ciągle przywoływany: „wszyscy heretycy zawsze przywołują ten werset” narzekał w księdze V, rozdz. IX swego dzieła „Przeciw herezjom”.

Ale też zwraca uwagę jego bardzo długa odpowiedź. Praktycznie rzecz biorąc nie odparł on twierdzeń heretyków, lecz wdał się w długą dywagację, w której jedynymi konkretami były następujące stwierdzenia:

Ireneusz
Ireneusz

„ci zatem, ilu by ich nie było, co nie mają tego, co zachowuje nas i formuje do życia wiecznego

(chodzi o Ducha przyp. MM) pozostaną i będą zwani jedynie ciałem i krwią”. Czyli innymi słowy, jeśli nie mają w sobie Ducha Bożego, to nie odziedziczą Królestwa Niebieskiego. I dalej:

„Ciało zatem opuszczone przez Ducha Bożego jest martwe, nie mające życia i nie może posiąść Królestwa Bożego: jest jak irracjonalna krew, jak woda wylana na ziemię. I dlatego mówi on (t.j. Paweł w 1Kor 15; 48 przyp. MM) „jak jest ziemski, tak i oni są ziemscy”. Lecz gdzie jest Duch Ojca, tam jest żywy człowiek; tak jest racjonalna krew zachowana przez Boga na pomszczenie tych, co ją przelali; tak jest ciało posiadane przez Ducha, zapominające istotnie co doń należy i adoptujące cechy Ducha, stające się dostosowanym do Słowa Bożego.”

Przez bite cztery akapity (czyli przez cały rozdział) „wałkował” ten temat w sposób istotnie ocierający się o mistycyzm i gnostyczny ezoteryzm i trudno byłoby wyobrazić sobie gnostyka, który nie byłby kontent z takiej polemiki…

Zamiarem Ireneusza było oczywiście „zbicie herezji”, tymczasem jednak to, co osiągnął (wyjąwszy niepotrzebne dłużyzny) to coś podobnego do tego, co kilkanaście wieków poźniej Swedenborg zrobił w odniesieniu do transmigracji dusz: znalazł mianowicie wykładnię mogącą zadowolić obie strony debaty, dowodząc (rozumiem, że wbrew intencjom), że oba stanowiska, choć różne, niekoniecznie są aż tak sprzeczne, jak na to wyglądają. Pod tym względem wywód Ireneusza możnaby nawet uznać za genialny…

15. Alfred Palla w artykule „Jezus: człowiek czy Bóg?” próbował wykazać boskość osoby Jozuego z Nazaretu m.in. cytując Pawła z jego listów do Kolosan i Filipian (Kol 2;9 i Flp 2;6), gdzie użyto słów „theotes” (lub „theotetos”) i „morphe” odnoszących się do „natury boskiej”, „boskości” czy „bóstwa” oraz do „postaci” (boskiej).

Gdyby istotnie Paweł uważał Pomazańca za Boga, to czy nie wyraziłby tego po swojemu czyli wprost, bez „owijania w bawełnę”, używając w tym celu po prostu słowa „theos” (czyli dosłownie „bóg”), żeby już nie było żadnej wątpliwości, zamiast kluczyć gdzieś po meandrach niejasnej „natury boskiej” w rodzaju „theotes”, „theotetos” czy „theiotes”, które to pojęcia różnie w związku z tym mogą być interpretowane? Cytowany przez nas Rz 1;4 wyjaśnia dokładnie, bez zbędnych niuansów i wieloznacznych słów, w prostym języku, za kogo Paweł uważał Jezusa.

Powoływanie się na t.zw. „List do Tytusa” (Tyt 2;11 14) oraz na t.zw. „Drugi List Piotra” (2P 1;1) jest o tyle wątpliwe, jeśli się istotnie przypisuje ich autorstwo apostołom. Obydwa one należą do tak zwanej „pseudoepigrafii” i datowane są na II wiek n.e., więc oczywiście żaden z apostołów nie miał szansy nawet tych listów przed śmiercią ujrzeć, a co dopiero ich napisać.

Przypatrzmy się sprawie na chłodno, z „olimpijskim spokojem”. Dzisiejszy podział na wierzących w boskość osoby Pomazańca, przebiegający mniej więcej wzdłuż linii „ortodoksi” – „gnostycy” nie powinien nas mylić, jeśli chodzi nam o czasy wczesnego chrześcijaństwa. Mentalność ówczesnych ludzi była istotnie taka, że jak najbardziej dopuszczała wiarą w boski charakter takiej czy innej wybitnej postaci. Pod tym względem podział na „ortodoksów” i gnostyków niewiele nam powie.

Czy nie uważano władców Rzymu za „Boskich Cezarów”? Czy faraonowie egipscy nie byli „Synami Ozyrysa”? Czy nie istniały religie, bardzo zbliżone charakterem i wierzeniami do chrześcijaństwa? Czy nie wielbiono w nich rozmaitych bogów – ludzi? Właśnie bliskie pokrewieństwo chrześcijaństwa i „pogańskich” religii misteryjnych typu dionizyjskiego wręcz nakazuje poważne potraktowanie odniesień naszych „ortodoksów” do historyczności ich wiary w boskość Jezusa. Spoglądając na historię bez niepotrzebnego zacietrzewienia (z którejkolwiek strony!) uznać wypada, że wiara w boskość Jozuego z Nazaretu ma zatem swoje głębokie historyczne (bo nie twierdzę, że akurat logiczne…) uzasadnienie. O Jezusie jako bogu mówią również gnostyczne pisma z Nag Hammadi, na przykład w jednym z nich, znanym jako „List Piotra do Filipa”, czytamy m.in. pytanie: “Czy zatem zgodziłbyś się przybyć zgodnie z nakazem naszego Boga, Jezusa?” Z kolei inne pismo („Nauki Sylwanusa”) nakazuje: „Wiedz kim jest Chrystus i pozyskaj go jako przyjaciela, gdyż jest to wierny przyjaciel. Jest on również Bogiem i Nauczycielem”.

Nie zapominajmy też o jeszcze jednym aspekcie, który najczęściej umyka naszej uwadze, gdy ten temat jest poruszany. Gdy dziś mowa o tym, że „Jezus to Bóg”, to wydźwięk tego stwierdzenia jest dziś dość jednoznaczny. W uszach ludzi antyku takie stwierdzenie mogło jednak brzmieć niejednoznacznie. Pamiętajmy, że były to czasy, gdy wierzono w rozmaitych bogów i że stopień „boskości” tychże też bywał różny. „Boscy Cezarowie” byli na ogół włączani „w poczet bogów” dopiero po swojej śmierci (byli co prawda tacy wśród nich, co za życia już uważali się za bogów – jak Kaligula, który jednak już wówczas uważany był za szaleńca). Poszczególni bogowie bywali głównie synami/córkami innych bogów. I do wszystkich nich odnosił się ten sam termin „theos”.

Nie brakowało w mitologiach również półbogów, będących dziećmi bogów i ludzi.

Dostrzegano jednocześnie czynnik boski także w samych ludziach: człowiek miał więc dwie natury: boską, zwaną z grecka „daimon” (które to pojęcie potem „opluskwiono” i dziś jest synonimem „demona”, „złego ducha” itd) oraz cielesny „wizerunek” („eidolon”, z którego znów wywodzi się „idol”, czyli po polsku „bałwan”; „eidololatreia” to zatem „bałwochwalstwo”). „Daimon” to nie dokładnie to samo słowo co „theos” (choć używano terminu „daimon” także w znaczeniu „boga” lub „bóstwa”), ale dziwne, jak sie to może wydawać dzisiaj, wówczas i „theos” mógł, rzadko co prawda, znaleźć odniesienie i do ludzi. Ślad tego odnajdujemy również w Nowym Testamencie. W „Ewangelii Jana” (10;34-36) Jezus, odpowiadając na gniewne oskarżenia „uczonych w piśmie” o czynienie z siebie boga, gdy jest jedynie człowiekiem, tłumaczy, biorąc za podstawę Psalm 82 (werset 6), że Jahwe nazwał bogami również ludzi („Ego eipa, theoi este”):

„Skoro ono (t.j. Prawo) nazywa bogami (theous) tych, do których przyszło słowo boże, a nie można odrzucić Pisma, to jakże o tym, którego ojciec konsekrował („‘egiasen”) i posłał na świat, mówicie „bluźnisz”, bo powiedziałem ‘jestem synem boga’ („uios tou theou”)?”

Zapytawszy ich w ten sposób, musiał jednak, jak podaje dalej „Ewangelia Jana”, salwować się ucieczką, gdyż i takie postawienie sprawy rozwścieczyło jego oponentów.

Widać zatem, że w Jn 10; 34-36 w stosunku do śmiertelników użyto słowa mocniejszego i bardziej jednoznacznego niż to, co pisał u siebie o Jezusie Paweł. Jeśli zaś relacja z Jn 10 odpowiada prawdzie, to oznacza to, że Pomazaniec, który niejednokrotnie w tej gnostycyzującej ewangelii czyni aluzje do swych własnych związków z boskością, miał najwyraźniej takie usposobienie, że wybitne jednostki ludzkie (a do takowych zaliczał również siebie) potrafił on tytułować w niecodzienny sposób i to do takiego stopnia, że wobec nich gotów był użyć jednożnacznego sformułowania, którego nigdy jednak nie ważył się odnieść do samego siebie.

Pisma Nowego Testamentu oraz inne dzieła wczesnego chrześcijaństwa potwierdzają tezę, że pierwsi chrześcijanie byli dość „mieszanym towarzystwem” o rozmaitych poglądach, często toczącym wewnętrzne polemiki. W boskość Jozuego mogło zatem wierzyć wielu spośród nich, zapewne bardziej nawet spośród tych, którzy uformowani byli klimatem religii „pogańskich” niż żydowskiej. Bo choć nie brakowało wśród „pogan” monoteistów, to jednak było wśród nich także wielu politeistów uważających za rzecz całkiem naturalną, że poszczególni ludzie mogli okazać się bogami. Jest mało prawdopodobne, że akurat Paweł przejął taki pogląd. W żadnym ze swoich listów niczego podobnego nie napisał. Podobnie żydowscy ebionici już w I wieku n.e. nie uważali Jozuego za Boga i również później nie zmienili zdania.

W księdze „Dziejów”, której powstanie datuje się różnie, od końca I w.n.e. do II w.n.e., opisana jest historia proto-męczennika Szczepana (Dz 6;5 – 7;60). Nawet jednak po tylu latach, jakie upłynęły od jego śmierci (pod „auspicjami”… Pawła właśnie), tekst przypisanej Szczepanowi mowy (Dz 7;2 – 7;53) nie nazywa Jozuego „Bogiem”, a jedynie określa go mianem „Sprawiedliwego” („dikaios”, Dz 7;52). Ba, w greckim tekście nie pojawia się tam nawet owo niejasne „theotes”…

Św. Polikarp ze Smyrny (dzisiejszy Izmir w Turcji) w napisanym przez siebie liście do Filipian też nie nazywa Jezusa Bogiem choć list ten datowany jest na ok. 135 r.n.e., czyli na II wiek. Polikarp miał też, według tradycji kościoła, być uczniem apostoła Jana (a także innego jeszcze – również według tradycji – ucznia Jana, biskupa Ignacego z Antiochii).

Oczywiście, że jeśli z drugiej strony w rozmaitych, „ortodoksyjnych” i „heretyckich” dziełach w pierwszych wiekach n.e. jacyś chrześcijanie nazywali Jozuego „Bogiem” lub pisali „pseudoepigrafię” z podobnymi sformułowaniami (przypisując autorstwo apostołom dla nadania wagi swoim tekstom), to oznacza to, że najpóźniej w II wieku n.e. byli już tacy, którzy w boskość Jezusa istotnie wierzyli (piszę „najpóźniej”, bo jedynymi pismami w NT, co do których nie ma żadnych wątpliwości, że powstały istotnie w I w.n.e., są autentyczne listy św. Pawła). A jeśli pisali o tym najpóźniej w II wieku, to jest całkiem prawdopodobne, że wierzyli już nawet w I wieku. W końcu najpierw się w coś wierzy, a dopiero potem można o tym pisać.

I wystarczyłoby, gdyby „ortodoksi” powołali się właśnie na takie, bezsporne fakty i tło historyczne, by wykazać innym swoje „historyczne racje” swej własnej wiary w boskość Jezusa z Nazaretu. Byłoby to o wiele bardziej dla nas wiarygodne niż próba (jak ta podjęta przez A. Pallę) jednoznacznego przypisywania apostołowi Pawłowi jednoznacznych poglądów w tej mierze, których sam apostoł nigdy i nigdzie nie sformułował.

Na marginesie warto dodać, że zgadzamy się w pełni ze stwierdzeniem dra Palli („Jezus: człowiek czy Bóg?”), że „każdy, kto przeczyta Nowy Testament, przekona się, że chrześcijaństwo nie było ruchem żałożonym przez kogoś uważanego za zwykłego śmiertelnika…”. Za zwykłego śmiertelnika z całą pewnością nie. Za niezwykłego śmiertelnika. Żadna wielka religia nie została nigdy założona przez zwykłego śmiertelnika, lecz przez niezwykłego, czyli wybijającego się ponad przeciętność i ponad sobie współczesnych.

16. Elaine Pagels podaje ciekawą rekonstrukcję walentyniańskiej egzegezy całego fragmentu 1Kor 15; 13 19:

„Gdyż „jeśli nie ma zmartwychwstania”, czyli jeśli psychicy nigdy nie mogą osiągnąć „poznania prawdy”, to Paweł uważa, że cała jego działalność nauczania psychików tej kerygmy oraz ich wiara w nią pozostaną próżne. W takim wypadku, jeśli psychicy, którzy są „martwi”, nie mogą zostać „podniesieni”, to ci co „zasnęli” (15;18) poszli na zatracenie.”
(„The Gnostic Paul”, s. 82).

Dziś zamiast „poszedł na zatracenie” powiedzielibyśmy: zmarnował swe zycie ten, co się w porę nie „przebudził”…

17. W Liście do Rzymian czytamy:

„Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności: mianowicie kobiety ich przemieniły pożycie zgodne z naturą na przeciwne naturze. Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie. A ponieważ nie uznali za słuszne zachować prawdziwe poznanie Boga, wydał ich Bóg na pastwę na nic niezdatnego rozumu, tak że czynili to, co się nie godzi.” (Rz 1; 26-28)

Elaine Pagels prezentuje rekonstrukcję podwójnego znaczenia powyższych wersetów w ujęciu wczesnych gnostyków, m.in. Teodota i Herakleona:

„Co ten fragment może oznaczać? Odczytywane literalnie, znaczenie jest całkiem proste: wypaczony przez człowieka stosunek do Boga przyniósł „przeciwne naturze” stosunki międzyludzkie, przede wszystkim homoseksualizm. Psychiczny czytelnik zatem, widząc jedynie ten aspekt, może odczytać stąd użyteczne ostrzeżenie moralne (…)”

Znaczenie pneumatyczne (t.j. duchowe) jest natomiast bardzo ciekawą alegorią, pasującą jak ulał do tematu dyskutowanego w tych artykułach: „kobiety” i „mężczyźni” to alegoria owych „psychikoi” i „pneumatikoi” w kościele chrześcijańskim. Porzuciwszy naturalne stosunki, „psychikoi” grupują się jedynie w swoim własnym gronie, „pneumatikoi” również.

Według egzegezy walentynian, pisze E. Pagels, Paweł „dostosowując się do różnych charakterów obu tych grup, głosi ewangelię „na każdy z tych dwóch sposobów” (…) Kieruje on literalne znaczenie do psychików (…) lecz adresuje on znaczenie symboliczne do tych, co jak on sam, są pneumatyczni.” („The Gnostic Paul. Gnostic Exegesis of the Pauline Letters”. Fortress Press, Philadelphia, USA 1975, s. 17-19).

Na uwagę zasługuje tu teza o Pawle umiejącym zwracać się do obu stron jednocześnie. Jeśli zważyć, że obie te grupy z jednakową mocą odwołują się do listów Pawła, to ponad już osiemnaście wieków historii nie przestaje przyznawać wciąż na nowo racji naszym wczesnym gnostycznym egzegetom.

18. Istnieje powtarzana niejednokrotnie anegdota o tych dwóch rabinach: Shammai był bardzo sztywny i był tym, co moznaby dziś uznać za stojącego na straży „litery prawa”. Legendarny Hillel natomiast zainteresowany był raczej „duchem prawa” niż jego „literą”. Ci dwaj otrzymali kiedyś propozycję od pewnego wesołka (zapewne Greka), by wytłumaczyli mu całą Torę w tak bardzo krótkim czasie, że zdoła on ustać na jednej nodze, a jeśli tak się stanie, to on się nawróci na religię Żydów. Shammai się skrzywił i propozycję zdecydowanie odrzucił. Hillel natomiast był mądrzejszy i wyzwanie przyjął, wyjaśniając Grekowi jak następuje:

„Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe – oto najważniejsza treść Tory. Reszta to jedynie komentarze do niej. Idź i naucz się ich”.

19. Możnaby zapytać po co właściwie recytować „Credo”, jeśli się nie wierzy bodaj w jego część? Jest parę przyczyn:

Każdy z takich „heretyków” wyrósł jednak w tradycji kościoła oficjalnie wyznającego je. Innej przecież tradycji na ogół nie miał sobie dostępnej. Ludzie niczym przysłowiowe „skorupki” nasiąkają za młodu tradycją i później, jeśli nawet nie do końca ją akceptują, nie wyrażają też jednak na ogół wobec niej otwartego sprzeciwu. Albo obojętnieją, albo uczą się „godzić się” nawet z tymi elementami, które już dłużej nie są dla nich przekonujące. Recytują więc „Credo”, bo „wszyscy to robią”. Poza tym innego „Credo” nie znają…

Ci zaś, którzy nie obojętnieją, ale stają się „heretykami” i są w pełni tego świadomi, nie będą przecież podczas mszy protestować, ani domagać się zmiany tekstu z 381 roku. Msza nie temu przecież służy…

Osobiście nie jestem zwolennikiem zmian w tekście. Takie zmiany mogłyby mnie może nawet usatysfakcjonować, ale dla dobra kościoła nie należy tego robić. Gnostycy by się nie obrazili, ale co z pozostałymi? Wielu oburza się z mniej ważnych powodów (jak choćby język mszy…). Tymczasem nawet najbardziej zróżnicowane wewnętrznie wspólnoty religijne potrzebują, bodaj od czasu do czasu, wyznawania razem pewnych podstawowych w ich rozumieniu prawd stanowiących o tym, że są one istotnie wspólnotami.

Poza tym nawet, jeśli jakieś fragmenty są nieprzekonujące, nie oznacza to jeszcze, że są złe. A pierwszą powinnością jest – w religii tak jak w medycynie – nie szkodzić.

A zatem:

„Wierzę w jednego Boga, stworzyciela…”. Jak najbardziej.

– Każdy jest w jakimś sensie „jednorodzonym” synem/córką Boga, po cóż zatem sprzeciwiać się, gdy publicznie mówi się to o Jezusie z Nazaretu?

– Niektórzy „heretycy” kwestionują słynne „filioque” w tym „Credo”. Osobiście nie kwestionuję. Skoro i tak chodzi dla mnie o rodzaj alegorii, to czy ten Duch pochodzi jedynie od Ojca, albo czy Syn też ma w tym swój udział, to doprawdy nie stanowi dla mnie „sprawy życia i śmierci”.

„W jeden święty powszechny i apostolski kościół” („unam sanctam, catholicam et apostolicam ecclesiam”) osobiście wierzę, więc do tego fragmentu też nie mogę zgłaszać „sprzeciwu”.

– Że „Credo” mówi, że Jezus narodził się z dziewicy? Cóż, każda kobieta jest dziewicą do pewnego momentu swego życia… Każdy też wewnętrzny Christos „rodzi się” w dziewiczości (niewinności) nowo narodzonego istnienia ludzkiego. Więc całkowicie zgadzam się z tym cytatem.

– Że „zmartwychwstał trzeciego dnia, jak oznajmia Pismo”? Nie on pierwszy w historii alegorii religijnych. I nie według jednego Pisma, lecz rozmaitych pism. Od czasów co najmniej egipskiego Ozyrysa świat ma jakiegoś ponadhistorycznego zmartwychwstającego Christosa (w egipskim KRST czytanego jako „Karast” lub „Krist”). Ta tradycja ma wiele tysięcy lat i nie widać, by cokolwiek złego światu uczyniła. Jestem „za”!

– Warto przy okazji zwrócić uwagę, że Credo nicejsko-konstantynopolitańskie nie mówi, że Jezus zbawia przez swoją śmierć. Mówi jedynie, że umarł „również za nas”, a to niekoniecznie to samo i otwarte jest dla wielu interpretacji, które tu w Credo również wyrażane mogą być równocześnie, razem i bez obrazy. Dla naszego zbawienia natomiast „zstąpił z nieba”, z czym jest pełna zgoda. Ten fragment mógłby równie dobrze napisać Walentyn, Bazylides czy Marcjon…

– Że „przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych”? Ależ jak najbardziej! Nasz pogląd w tej sprawie mógłby wręcz uchodzić za bardziej jeszcze radykalny: nie tylko przyjdzie sądzić, ale praktycznie nigdy ludzkości nie opuszczał i sąd dokonuje się bez przerwy, niemal na naszych oczach („kto ma oczy, niechaj widzi…”).

– Trudno byłoby znaleźć jakiegokolwiek chrześcijanina, który nie wierzyłby przynajmniej w część treści „Credo”.

– A we „wskrzeszenie umarłych i życie wieczne w przyszłym świecie” wierzy nie tylko każdy chrześcijanin, ale i każdy wierzący człowiek, obojętnie do jakiej religii się przyznaje. Zatem tu tym bardziej nie ma problemu…
Amen

Leave a Reply